kaminskainen kaminskainen
162
BLOG

Z Austrii do Rumunii, z Rumunii do Polski (1)

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

No i w końcu, po ośmiu latach - wracam do Rumunii! Ale to taki powrót nie do końca, bo nie jadę na bezludne łazęgi po górach, tylko nad Morze Czarne, co zwykle ludzie odradzają. Jednak jedziemy tam ze względów klimatyczno-zdrowotnych, skórę trochę opalić - no i ze względu na rumuńską egzotykę, która po prostu będzie wszędzie wokół nas i która nas nawet w tych ponoć okropnych kurortach nie ominie.

Nie śpieszyliśmy się zbytnio z wyjazdem, a na dodatek dorwała nas w drodze ulewa wymuszająca jazdę po autostradzie z prędkością 80 km/h, prawdziwe oberwanie chmury. Węgry jednak oglądamy w pełnym komforcie od granicy do Budapesztu, koniecznie omijając autostrady. Widzimy słynną płaską pustkę stepu, ale także łagodne wzgórza, na których zapewne obozowały wojska Attyli (który ma nawet swą ulicę w stolicy Węgier: widzą w nim raczej swojego wielkiego poprzednika, niż barbarzyńcę-najeźdźcę). Pod Leibniz jest takie wzgórze osławione przez największego wodza Hunów - patrząc na nie, starałem się sobie wyobrazić tamto obozowisko, ale raczej z marnym efektem.

Do Budapesztu wjechaliśmy zatem wieczorem - ale może to i dobrze. Przejechaliśmy miasto na wylot nie znajdując drogi na wzgórze zamkowe, bo mosty są w remoncie - jeszcze w dziennym świetle. Bardzo dobre wrażenie, ale najlepsze o zmierzchu - patrzymy już ze wzgórza na Dunaj, gmach parlamentu i cały kamienny las budowli. Tak, TO można porównać z Pragą - natomiast Wrocławianie to jednak przesadzają, startując do tej ligi. Ranga miasta, jego historyczna rola i królewska, a dziś stołeczna wielkopańskość, odciska się stuleciami budowania, z rozmachem i na wielkich planach. Tego się nie zrobi na zawołanie, to rośnie przez stulecia. Dajmy sobie spokój z "małą Pragą", bądźmy tylko Wrocławiem - i to jest całkiem niezłe. Przyrównujmy się do Braszowa, do Grazu - czy aby przy tych porównywalnych ośrodkach nie wypadamy blado.

Pobyt w Budapeszcie kończymy zupą gulaszową w knajpce, którą pamiętam z poprzedniej wyprawy do Rumunii: wówczas piliśmy tam kawę. Trafia się na nią zaraz po dojściu na górę. Dyskretnie podglądam urodę miejscowych i ponownie żałuję, że nic w nich nie zostało z typów ludów stepowych, mongolskich - więcej takich egzemplarzy jest u nas, po Tatarach, niż na Węgrzech, będących przecież dzedzicem skośnookich Madziarów. Jak pisał poeta: słowiańskie, romańskie i germańskie pocałunki wygładziły stepowe twarze, mongolskie wargi straciły blask. Wyszli z tego zwykli Europejczycy, może częściej lekko turkowaci, południowi - ot tak, jak mój dziadek, skądinąd potomek przybysza z Węgier, powieszonego i zrzuconego z mostu za nieznane winy (szczęśliwie dla mnie - zdążył mieć sporo dzieci).

Resztę drogi przez Węgry pokonujemy nocą, widzimy zatem niewiele. Przekraczamy granicę z Rumunią (trzeba okazać dokument), po czym lądujemy na kempingu gdzieś pod miastem o dźwięcznej nazwie  Oradea. Rano potwierdza się, że najgorsze wrażenie robi Rumunia na wjeździe, zaraz przy granicy (poprzednio też tak było): wszystko krzywe, zardzewiałe i obesrane, choć kierownik placówki wciąż chodzi i dogląda stanu przygotowań do sezonu, z lekka dobrotliwie rugając zatrudnionych przy koszeniach i wycinkach Cyganów (z rumuńskojęzycznej połajanki wyławiamy słowiańskie słówka: lenie moje). Faktycznie wszędzie kręcą się psy, słynne rumuńskie psy bezdomne. Nie są jednak groźne - przypuszczalnie te warczące i uciążliwe dla ludzi szybko kończyły żywot, niewielu zostawiając po sobie potomków. Przypadł nam do gustu pies kręcący się koło kierownika kempingu, który i z nami zrobił rundkę: ten miodooki szczuplak miał pysk nasuwający skojarzenie z niedźwiadkiem, ale rzeczywistym a nie pluszowym. Wiele psów rumuńskich przejawia tę właśnie cechę. Jeszcze jeden pies dnia pierwszego dał się nam bliżej poznać: zabiedzona suka z obwisłym brzuchem, pewnie niedawno szczenna. Krążyła wokół naszego zaimprowizowanego śniadania na trawie, ignorując rzucane jej sucharki. Nie interesowały jej pojedyncze sztuki - czaiła się na całe opakowanie, co się później okazało. Zaskakująca była ta jej "indiańska" obojętność na podrzucane jej kąski - czyżby celowo robiła wrażenie, że nie interesuje jej nasze jedzenie? No i kwiatek-ozdoba tego pierwszego dnia: sezon na kąpiele w naszym kempingu termalne zaczyna się dopiero jutro! 15 lipca zaczyna się sezon! - zatem niestety nie skorzystaliśmy, ruszyliśmy w dalszą drogę.

A droga z Oradei do Sybina, krajówka zresztą, okazała się najpaskudniejszą z pokonanych. U nas się już takiej krajówki nie spotka, ręczę za to: prowadząca perzez przełęcz serpentynka dosłownie się rozsypywała, składała się już tylko z łat i dziur. Tłukliśmy się za dwiema ciężarówkami nawet nie próbując ich wyprzedzać. Dalej jednak koszmar ustąpił miejsca zwykłej biedzie. No i mieliśmy swoją egzotykę: tuziny furmanek, zaprzęgów nie tylko zresztą konnych - trafiały się także osiołki (asele) i... bawoły. Autentycznie - czarne, z długimi, krętymi rogami, większe od krowy. A wioski jakby "nasrane domkami", jak to określa moja żona. Wiele krajów widziała, ale jeszcze żaden tak jej Indii nie przypominał - zabudowa, zapachy, ludzie (całe rodziny cygańskie na furmankach), i nawet wszechobecne psy zamiast małp - wszystko jak w Indiach. Przekonaliśmy się zatem, że ów przedziwny kraj to nie tylko "ruskie Włochy" - ale także "euro-Indie". Zgodnie zresztą z sugestiami samego Eliadego.

CDN.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości