Ot, choćby o wsi węgierskiej, gdzie na każdej latarni był podest dla bocianów, a na prawie każdym podeście było gniazdo, a w prawie każdym gnieździe stały bociany, tak po 3-4 osobniki, czasem więcej - wszystkie z rozdziawionymi dziobami, żeby się trochę ochłodzić w tym ukropie. Kręćka można było od tego dostać. Wymyśliłem sobie, że trzeba zapamiętać mazwę miejscowości, co ostatecznie okazało się niezłym żartem. Kto jechał przez Węgry ten wie, o co biega. Nazwa typu Szekesfehervar należy do najłatwiejszych do zapamiętania, jeśli chodzi o mniejsze miejscowości... Główne ośrodki mają często dźwięczne, historyczne nazwy - ale już wioski mają nazwy typowo węgierskie. Przytaczanie przykładów niczego tu nie wniesie. Każdy może sobie wyobrazić w to miejsce dłuuuugi, niewymawialny napis, najeżony dodatkowo znakami diakrytycznymi nieznanego przeznaczenia - i załatwione.
Skoro jesteśmy przy ptakach: w Rumunii wszechobecne są ptaki nieco u nas zapomniane, choć niegdyś dość liczne: synogarlica turecka (sierpówka, cukrówka) i dzierlatka (pośmieciuszka). Synogarlice zdają się zanikać wypierane przez inwazję miejskich gołębii, mnożących się jak szczury; z kolei z parków i podmiejskich terenów zielonych mogły zniknąć pod naporem sympatycznego gołębia grzywacza, ostatnio jakby częściej widywanego. Nie od rzeczy może być również penetracja miast przez wrony, gawrony i kawki: dawniej tego nie było, na pewno nie na taką skalę. Pamiętam, jak zaskoczyły mnie Starachowice liczną populacją kawek: było ich więcej, niż gołębi. A ostatnio we Wrocławiu widywałem kosy: nie w parkowych zaroślach, jak dawniej, ale w mieście, w pobliżu jakiegoś skrawku trawniczka z większym drzewem. Zasiedlają tego typu miejsca także jeże i kuny - z pewnością nie od zarania wielkich, hałaśliwych miast. Raczej stało się to niedawno. Posmieciuszki, czyli te "nieco większe wróble z czubkiem na głowie", zanikają u nas wraz z zanikiem stanowisk ruderalnych: albo są one zagospodarowywane, albo zarastają całkowicie zielenią, krzewami i w końcu drzewami - tracąc cechy siedliska dzierlatki. W Rumunii, jak łatwo się domyślić, stanowisk tego ptaszka jest bez liku. Gdy zanikną w Rumunii - będą nadal w Albanii, Serbii itd. - gdzieś zawsze będą. Faktem jest, że u nas śmieciuszki nie widziałem od dawna. Jeszcze jedna ciekawostka: w Austrii synogarlice były wszechobecne, natomiast o pośmieciuszce można sobie pomarzyć :)
Wróble oczywiście też wszechobecne, wspominałem o chorym czy rannym z Grazu, bardzo nas ujął. Taka gasnąca drobinka życia, żyjątko i umrzątko (Mandelsztam). Fruwały po plażach nad Morzem Czarnym, czasem siadały przy samej wodzie i mogłoby się zdawać, że szukają małży do wydziobania. Sądzę jednak, że szukały raczej odpadków i resztek po ludziach. Są tak wszechobecne, jak niegdyś w Polsce - i nic w tym dziwnego, skoro Rumunia bije rekordy w ilości furmanek. Konie, osły, bydło - wszystko to urozmaica ziemię żyznymi odchodami, pełnymi wróblich przysmaków. Raz też przyuważyłem wróbla polnego, inaczej mazurka - za często tego ptaszka nie widuję. Udało mi się go nawet pokazać żonie, nim odleciał. Nad morzem liczne były także pliszki, oczywiście kilka gatunków mew, w tym te największe - oraz kormorany. Te duże ptaki zlatywały wieczorem z morza na nocleg, było to codzienne widowisko, ostatnie szybowały juz w prawie zupełnych ciemnościach. Czekałem zawsze na momenty, gdy linia horyzontu zacierała się i stawała prawie niewidoczna. Czasem następowało to jeszcze za jasności, gdy spasowywały się odcienie morza i nieba; czasem już w ciemnościach - a czasem wcale. Ale ptaki zlatywały z morza codziennie.
Raz też miało miejsce osobliwsze zdarzenie. Po naszej zatoczne kręciły się stadka narybku, takich dwucentymetrowych przecinków, które widziane z bliska wyglądały jak srebrne neonki. Widać je było z daleka, bo pływały tuż przy powierzchni, zostawiając taką mikrosmugę na powierzchni. Czasem spotykały się dwa stadka, po czym dalej płynęły już jako jedno stadko. I otóż pewnego wieczora zatoka jakby dostała dreszczy (to było niezwykle trafne określenie): nasze "neonki" pierzchały i wyskakiwały w popłochu, to tu, to tam - widać napłynęły do zatoki jakieś drapieżniki i na nie polowały. "Drapieżniki" musiały być zresztą małe, skoro polowały na takie przecinki: nawet nie narobiły hałasu, nie było nawet słychać kłapnięć rybich pysków (już dwudziestocentymetrowy okoń kłapnie pyskiem tak, że dobrze go w płytkiej wodzie słychać). I tak sobie te dreszcze przebiegały przez zatoczkę, aż zwróciła na to uwagę rybitwa - i przyłączyła się do polowania. Nie wiem, czy łapała neonki, czy ich prześladowców - w każdym razie była smuklejsza i mniejsza od mew, raczej filigranowa, lot miała takiż, jakby nawet lekko niepewny, wiotki - ale też elegancki i pełen gracji: to był trochę taki balet.
Osobliwością dla bywalca plaż bałtyckich okazały się kraby: pełno ich było na kamieniach, z których usypuje się pirsy i falochrony. Są bardzo czujne i płochliwe, więc gdy tylko się takiego przyuważyło, to już zmykał do wody jak wielki pająk albo karaczan. Jednego przyniosłem na plażę - zmykał wciąż pod podeszwę mojego sandała, biegnąc bokiem, co niezmiernie rozbawiło Igę. Zbyt długo go nie męczyliśmy - wrócił do wody po krótkim pobycie w słoiku. W Bałtyku występują obecnie dwa (zawleczone) gatunki krabów, ale żyją one głęboko i takich obserwacji na nich nie poczynimy.
Skoro już wspomniałem o nabrzeżach i falochronach wzmacnianych głazami i gwiazdoblokami: po wspinaczce w Dolomitach brakowało mi tego rodzaju zaprawy, a "wspinaczka" po gwiazdoblokach okazała sie całkiem fajną namiastką wysokogórskich szlaków wspinaczkowych... Trzeba się tylko trzymać bloków suchych i okresowo tylko ochlapywanych falami: te notorycznie mokre są potwornie śliskie, bezpiecznie można na czymś takim stanąc tylko w specjalnych, muszkarskich butach do brodzenia z podeszwą podklejoną twardym filcem i dodatkowo nabitą wkrętami (bolcami). Na długim odcinku można łazić godzinami i wcale nie będzie to tak nudne, na jakie wygląda. A prawdziwą wspinaczkę zaliczyłem w Dolomitach, dokąd wyskoczyliśmy na jeden dzień z Leibnitz. Trasa prosta (AB), ale sporym utrudnieniem były zalegające jeszcze w wielu miejscach łachy śniegu. Przyłączył się do nas (tzn. do mnie i padre Tomasa) pewien Niemiec, który się nie wspinał od 20 lat i trochę się obawiał - stąd wolał iść z nami. Od czasu do czasu na niego czekaliśmy. Prowadzi sklep ze sprzętem dla biegaczy, co było od zawsze jego marzeniem. Umiał to i owo po polsku, np. "daj mi piwo" i "pożycz pieniądze".
Po dosyć szybkim wspięciu się na imponujący, poszarpany masyw o pionowych ścianach, schodziliśmy bardzo długo drugą, łagodniejszą stroną. Stało się to w pewnym momencie dość nudnawe i męczące - na szczęście był właśnie czas kwitnienia tych wszystkich alpejskich kwiatuszków, które są niezwykle drobniutkie, skąpe, ledwie wystające z traw - a potrafią całą łąkę zakolorować. Szczególnie mi się spodobały takie intensywnie niebieskie kwiatuszki. W ogóle sporo zielska i kwiecia nieznanego z Polski - choć trafiła się i poczciwa koniczyna, a nawet pokrzywa na wysokości może i 2000 m. Mijamy owce, świstaki, zielone hale, pijemy wodę z lodowatej, górskiej strugi (bardzo dobra), oglądamy sławną halę z okazałą erozją gleby (trawiasty dywan jakby ktoś wydarł, a ziemia jest systematycznie wymywana). W ogóle ma się wrażenie, słuszne zresztą, że jałowa, skalista ziemia została przykryta rozległym, miękkim, zielonym dywanem. Tu i tam dywan przebijają wystające skałki - no i same Dolomity, których taką ziemską derką nakryć się nijak nie da: za wysokie i za strome. Jak owce, to i oczywiście bacówki. Rzecz znamienna, że jest obecnie swoista moda na zasmakowanie "prostego, surowego życia": austriackie mieszczuchy płacą ciężką kasę, by przespać się w takiej alpejskiej chatce, pomóc w zaganianiu owiec czy gotowaniu sera itp. Bez ciężkiej kasy się po prostu nie da - to cena za zaniechanie tego rodzaju przeżyć w czasach studenckiej hulanki, gdy ludzi z normalnych krajów nie stać na hotele i luksusy. Musi być to cena wysoka; gdy przygoda nie jest czymś naturalnym, wynikającym z konieczności - to wiele kosztuje. Albo inaczej: płaciłeś przez lata grubą kasę, by przygód i prowizorki uniknąć - to teraz, głupcze, będzież płacił słono właśnie za nie! Charakterystyczna nuta absurdu skłania mnie do jeszcze jednej diagnozy: zachodni mieszczuch, płacąc słono, ma poczucie, że płaci za pierwszorzędny, najwyższej klasy prymityw; surowość pewną i sprawdzoną, która nie zaboli i nie spłata figla. Pieniądzem tę groźną, a przez to pociągającą surowość, oswaja i przejednuje - chcąc mieć ją po swojej stronie.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości