kaminskainen kaminskainen
93
BLOG

O czym jeszcze nie napisałem (dokończenie)

kaminskainen kaminskainen Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Były i inne atrakcje. Przebywając w Austrii mieszkaliśmy w kapucyńskim klasztorze, starym, rozległym budynku pełnym zaułków i korytarzy. Iga szła sobie gdzieś i znikała na całe godziny - nie wypytywaliśmy jej gdzie była i co robiła, by nie psuć jej przyjemności. Powiedziała, że chciałaby tam zostać na zawsze. Nasi rodzice, będąc w jej wieku, znali już zwykle całą swoją okolicę - z samodzielnych wycieczek. My mieliśmy już krótszą smycz, a już los naszych dzieci nie jest godny pozazdroszczenia: nawet, jeśli w końcu dostąpią łaski samodzielnego chodzenia po mięście i jeżdżenia rowerem po rozległym parku, to będziemy do nich wydzwaniać minimum co godzinę wypytując się, gdzie są i co robią. Przynajmniej więc nie wypytywaliśmy Igi, gdzie się zaszywała i co konkretnie robiła - pamiętam, jak mnie to, jako dzieciaka, irytowało. To niestosowne, całkowicie zbędne pytania wścibskich dorosłych.

W każdym razie przez większość czasu nie przesiadywaliśmy w klasztorze, tylko odbywaliśmy rozmaite wycieczki. Z tych wycieczek najbardziej spektakularny był wypad w Dolomity, o którym akurat już napisałem; musieliśmy tego dnia wstać o czwartej rano. Świetny był również wypad do Admont, gdzie zajechaliśmy bodaj wracając z jakiejś odleglejszej wyprawy. Miasteczka nie zwiedzaliśmy - celem było muzeum, a zwłaszcza jego część przyrodnicza. Mieści się ono w benedyktyńskim opactwie na skraju miejscowości. Najpierw przelecieliśmy szybko zbiory sztuki dawnej i współczesnej - akurat nic wybitnego nie wpadło nam w oko, najciekawsze wydały mi się stare monstrancje z kunsztownie polerowanymi szybkami. W sztuce współczesnej kilka typowych idiotyzmów ze sznurka i kamienia, na których inni idioci porobią doktoraty - i parę rzeczy niezłych, a przynajmniej zabawnych.

Jakże zresztą marnie wyglądają dzieła ludzkie, nawet z dawnych, solidnych epok, na tle tworów przyrody! Admont słynęło ze swych zbiorów "osobliwości przyrodniczych", które jednak uległy całkowitemu zniszczeniu w XIX wieku. Odbudowy muzeum przyrody podjął się był o. Gabriel Strobl, osobiście szczególnie przykładający się do stworzenia wielkiej kolekcji owadziej; tak się zresztą do sprawy przyłożył, że został wybitnym entomologiem swoich czasów, a admoncka kolekcja motyli należy do dziś do największych w Europie. Cóż tam mają za egzemplarze! W życiu czegoś podobnego nie widziałem: szczególnie mi zaimponowały wielkie motyle o metalicznych, stalowoniebieskich skrzydłach mieniących się odblaskami jak płyta CD. Pomyślałbym, że zrobili je jacyś sprytni Japończycy przy pomocy najnowszych laserów - ale to były stuletnie suszki ojca Strobla, z jego własnoręcznymi podpisami na maleńkich fiszkach. Kolejne gabloty należone owadami i tymi fiszkami były fantastycznymi, kolorowymi kartami Wielkiej Księgi, przy której całkiem, ale to zupełnie, wysiadają jakiekolwiek cyber- czy hiperteksty. W ogóle o nich zapomnijcie - idźcie do Admont pooglądać robale. Jest ich tam około ćwierć miliona, skrupulatnie poukładanych w gablotkach.

Niestety zabezpieczenie tak starego i wartościowego zbioru wypreparowanych zwierząt - nie tylko owadów, ale wszelkich innych, włącznie z dużymi ptakami i ssakami - wymaga szczególnie starannych zabiegów i środków, w tym chemicznych. Szczypiąca mgiełka chemikaliów wypełniająca gabinety pełne starych, przeszklonych szaf i gablot, takich jakie były przed wojną w porządnych szkołach, okazała się znakomitą pożywką dla naszych alergicznych skłonności, które zaczęły nas przestrzegać przed zbyt długim pobytem w muzeum swędzeniem skóry i szczypaniem oczu. Obejrzeliśmy jednak wszystkie okazy, dotrwaliśmy aż do ostatniej sali - inaczej się nie dało. Iga w końcu zobaczyła swojego albatrosa - trochę była zawiedziona, bo w miejscu "największego ptaka" zobaczyła coś wcale nie większego od pobliskiego łabędzia. Ptaki i ssaki były zresztą nieco wyskubane, znać było na nich upływ czasu. Właściwie było to muzeum przedstawiające muzeum przyrodnicze sprzed 100 lat.

Prócz wspomnianych sal muzealnych znajduje się w opactwie wspaniała biblioteka - chyba jedno z bardziej okazałych pomieszczeń, jakie widziałem. Pełno tam była bardzo starych książek, których jednak nie można było dotykać. Osobliwy, "współczesny" koncept, z którego nie wiadomo, śmiać się czy płakać: na środku sali postawiono przemysłowego robota firmy Kuka, który bez przerwy "przepisuje" stare teksty, kaligrafując je mechanicznym gotykiem na kilometrowym zwoju papieru. Trzeba przyznać, że można się na taką "benedyktyńską pracę" robota na dobre zapatrzeć.

Oprócz tego wyskoczyliśmy jeszcze do Słowenii - po przejechaniu granicy robi się od razu bardzo swojsko. Maribor to ładne miasto, choć też bez jakiegoś wielkiego szału. Znaleźliśmy na rozgrzanym bruku śliczną, martwą jaszczurkę, którą postanowiliśmy ususzyć - jednak w końcu ją wyrzuciliśmy, bo czuć było padliną. Zjedliśmy świetne lody, wpadliśmy do piekarni (pekarna) gdzie kupiliśmy jakieś odgrzewane ciastka francuskie (na ciepło: tople). Chałka nazywa się tam pletenica.

Pojechaliśmy jeszcze do małego miasta Ptuj i taką wycieczk mogę każdemu polecić. Prócz zamku tradycyjnie górującego nad miastem mamy tam po prostu urok zaułków południa Europy: bruk, nieco odrapana fasada, wąska brama otwarta na przestrzał na podwórko i na trawę - a w środku kompozycji kot leżący na podeście, a może katafalku schodów. Mam w ogóle słabośc do podwóreczek, czy jestem w Kopenhadze, czy w Kłodzku lub w Sybinie: tam właśnie najlepiej widzę historię, tę pisaną z małej litery, ludzką. Takich ptujskich podwórek się nie wybuduje - one po prostu są, bo też nie powiem że "powstają". Są od dziesiątków i setek lat, nie to że niezmienne - cały czas coś się zmienia, ale w tym leniwym, organicznym rytmie "oddechu historii", mierzonym codziennymi czynnościami - śniadaniami przy pachnącej kawie, lekcjami gry na pianinie, zabawami dzieci, zgrywami nastolatków, stukaniem laski staruszka... Stanowczo podwórek się nie buduje - są tym, co "zostaje" po wybudowaniu domów. I są areną małej, nieśpiesznej historii zwykłego życia.

A w ogóle jadąc do Ptuj nieco pobłądziliśmy i zajechaliśmy przez to do Ptujskiej Góry, pełnej stromych uliczek "miejskiej wioski" z gustowną kirchą na wzgórzu. Leżąc na trawie przy bocznej nawie z lubością przyglądałem się lotom jaskółek, które roiły się niemal jak muchy: wspaniały chaos! Po raz kolejny przekonałem się, że trzeba się trzymać z daleka od ludzi opętanych, chcących wyznaczać tory lotu jaskółek (Herling-Grudziński tak to raz określił).

Ostatecznie zrezygnowaliśmy z zamiaru wyurlopowania się w Słowenii - szczególnie ze względu na to, że jedyne dobre jedzenie, które idzie tam dostać - to kuchnia meksykańska. Tę mam bardzo dobrą i we Wrocławiu - wybraliśmy więc bardziej egzotyczny kraj mamałygi i ciorby, zgodnie z pierwotnym planem. Co już zresztą opisałem.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości