Działka, to było coś specjalnego. Spędzałem tam jako smyk całe dnie z rodzicami i czasem z dziadkiem (babcia mniej tam bywała, o ile pamiętam to prawie wcale). Nasze działki były wepchane pomiędzy rozległe tereny zielone, z których jeden był odludnym parkiem, a o drugim się mówiło "cmentarz żydowski", choć na żaden cmentarz mi te zarośla nie wyglądały. Klimat działek tworzyło także to, że wejście na ich teren było od strony zajezdni tramwajowej, w której pracował mój dziadek, a dawniej także pradziadek; był tam także basem p-poż, w którym rojno było od małych rybek, chyba słonecznic. Po przejściu przez bruk pocięty stalowymi szynami przechodziło się przez bramkę, koło której kłębiły się przeważnie pluskwiaki-tramwaje, wchodziło po dziesięciu może kamiennych schodkach i jakiś czas szło wzdłuż murka, za którym widać było w dole zajezdnię. Po jakichś stu pięćdziesięciu metrach były już tylko działki z zadbanymi grządkami i bielonymi pniami drzewek owocowych.
Na działce bywałem od zawsze, ale te wczesne dni nie rozpływają mi się w żadnej mgle mitologicznej, tylko w pałającym blasku słońca; dni spędzone na działce widzę jako dni przepalone słońcem, wypełnione blaskiem po same brzegi; nie wiem, czy kiedykolwiek wówczas bywało na działce pochmurno i deszczowo? Powietrze tych wspomnień ma jakby barwę miodu; podobnego określenia można użyć, by scharakteryzować szczególnie piękne brzmienie skrzypiec lub altówki.
Najlepsze było to, że nasza działka była poniekąd zapuszczona, co nie podobało się zbytnio zarządowi działek czy innym komitetom działkowiczów, którzy dawali temu wyraz w dorocznych ocenach stanu poszczególnych ogródków działkowych. Najgorzej zawsze wypadało ogrodzenie, które faktycznie było dość liche, choć swoją funkcję spełniało i nie powiedziałbym, żeby jakoś specjalnie szpeciło otoczenie: była to po prostu wysoka, miękka siatka druciana poprzypinana do słupków, wiecznie łuszcząca się jakąś starą, zgniłozieloną olejnicą i rdzą. Ale co najważniejsze: "zapuszczona" była nasza działka w rozumieniu działkowców-działaczy, a nie w naszym. Zapuszczenie to nie polegało bowiem na nieładzie i zachwaszczeniu (zawsze był nienaganny porządek, a grządki były wypielone), tylko na tym, że mieliśmy od strony płotu po lewej stronie spory, bujnie porosnięty trawniczek z sielską ławeczką, na którym mógł się wylegiwać pies (to było szczególnie źle widziane - bo "nieproduktywne"); że nie przycinaliśmy czeresien i gruszy, pozwalając im sie bujnie rozrastać, za co one odwdzięczały się nam dając rozległy cień i zrzucając nam niekiedy na głowy cieńkie gałęzie przeciążone gruszkami; że odwieczna, zacieniona grządka z rabarbarem wyglądała jak zachwaszczona łopuchami, tak nam pięknie wychodził ten rabarbar; że wzdłuż płotu odgradzającego nas od pana Zająca bujnie pleniły się krzewy agrestowe, szczególnie dużo przysparzające nam frajdy; że nie było zadnej altany, bo nikomu nie była potrzebna; i wiele, wiele innych. Nastrój naszej działki był po prostu całkiem inny od wszystkich pozostałych ogródków i powodował, że przypominała ona na tym tle jakiś nieco tajemniczy, cienisty ogród.
Topografia działki, na której spędziłem kawał dzieciństwa, i którą dawno już sprzedano obcym ludziom, jest z natury rzeczy mapą mityczną. Zacieniona, bita w ziemi ścieżka ujęta jakimiś szczątkowymi krawężnikami i kwietnymi grządeczkami wiodła od furtki do mrocznego, murowanego baseniku porośniętego rodzajem mchu wodnego. Za basenikiem była ławeczka ze skrzynią na narzędzia, a za nią najciemniejsza część działki, gdzie bawiłem się najchętniej. To tam, pod jabłonką, leżała swego czasu niewielka kupka deszczułek. Gdy trochę w nich pogmerałem, odkryłem niesamowite kłębowisko połyskliwych skorków, owadów budzących powszechny lęk u dzieci jako "szczypawki". Sam ten widok już był fascynujący, ale tam było coś dużo lepszego: pod jedną z deszczułek mieszkał duży, ciemny pająk. Nie widziałem go w całości, zobaczyłem tylko jak wyciąga odnóża by pochwycić jednego ze skorków. Skorek się wił i szarpał, ale niewiele mu to dało: pająk wciągnął go do swej "pieczary" i tam się z nim pewnie rozprawił. Oj, była to scena.
W tyle działki, w rogu, był dół do kompostowania chwastów i innych resztek, gdzie były najlepsze glizdy na ryby, cieniutkie, czerwone i strasznie żwawe. Tyłem działki przechodził jakby rów kończący się płotem, za którym rozciągał się świat zewnętrzny, na który zupełnie się nie zwracało uwagi; do dziś nie wiem, co to było za miejsce, choć widywałem tam w pewnej odległości ludzi i rowery - i niech tak zostanie. Działka była przestrzenią osobną, wydzieloną spośród innych działek, i po tym płocie było widać, że to jest prawdziwy tył działki i miejsce, gdzie coś się nagle kończy - i coś całkiem innego zaczyna. Tam też kopałem głębokie dołki i napełniałem je wodą, przy okazji wygrzebując z ziemi ząb koński i ludzki (ewidentnie była to czyjaś górna jedynka z korzeniem).
Alejki, którymi się dochodziło do poszczególnych działek były piaszczyste (choć zwykle twarde) i słoneczne, a także pełne wróbli żłobiących na marginesach i przypłociach swe "dołki kąpielowe" i małych mrówek różnych ras, z którymi się nieco eksperymentowało. Na tych to alejkach napotkałem swych działkowych towarzyszy, Jacka i Radka - a także paru innych kolegów i koleżanek, widywanych jednak dużo rzadziej, stąd nawet ich imion nie pamiętam (bodaj był wśród nich Bartek).
Z Jackiem to się tak lubiliśmy, że raz biegnąc sobie na spotkanie zderzyliśmy sie głowami, co dla mnie skończyło się lekkim wstrząśnieniem mózgu. Radek też był fajny, z nim właśnie stawialiśmy pierwsze kroki na prawdziwych rowerach i w kopaniu piłki. Pierwszy raz też pożądliły nas pszczoły. Jego dziadek, ten który w latach powojennych otruł wspaniałego, poniemieckiego psa moich dziadków, był ciężko chory, bodaj miał alchaimera.
Błąkając się po alejkach od strony drugiej bramki, wychodzącej na "cmentarz żydowski", odkryłem coś nowego. Za jakimiś barakami, w których mieściło się m.in. prowizoryczne biuro działkowego samorządu, leżały na ziemi ciemne, słodkie owoce podobne z wyglądu do jeżyn. Znalazłem też podobne owoce koloru białego, także słodkie i bardziej mdławe od czarnych. Pobiegłem z tą sensacją do rodziców by się dowiedzieć, że to morwy - i że one rosną na drzewach. Od tej pory zachodziłem tam regularnie i jadłem owoce wprost z drzewa. Do dziś trafienie gdzieś na grupkę morw, co nie jest częste, jest dla mnie jak odnalezienie czegoś dawno temu zgubionego. Najfajniej było na polnej ścieżce idącej od Kołbacza w stronę puszczy i Jezierzyc - najadłem się do syta, wspominając działkę, symbolikę morwy w Księdze Przemian oraz pewien epigram Celana; trzeba wiedzieć, że morwa wypuszcza młode liście przez całe lato - dlatego też poeta pragnął iść przez lato ramię w ramię z morwą. A dla mnie morwy wywodzą się z działek.
Gdy byłem już większy i zdarzyło mi się pójść samemu na działkę po nieco warzyw i zieleniny, działkę zaraz sprzedano. Podobnie, gdy tylko mogłem wyjść sam z psem na dwór, pies szybko zakończył swój żywot. Znak był nieomylny, że skończyła się pewna piękna Epoka.
Jeszcze jeden szczególny obraz z najwcześniejszych lat przynależy ściśle do świata działek. Wracając do domu zobaczyliśmy pożar, palił się strych i dach kamienicy, był tłum gapiów i straż pożarna. Pamiętam, jak ten ogień groźnie wyglądał i jak sie go bałem; on był zły ten ogień, i nie da się tej grozy lepiej oddać, jak poprzez te słowa. Doznanie zła w postaci archetypu jest, jak pisał Jung, przeżyciem głęboko wstrząsającym. Nie ma dla niego właściwego wyrazu zwłaszcza dwulatek - może się tylko bać.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości