A już w ogóle najlepsze były parki. Okno wychodziło mi na Rusałkę i Park Kasprowicza, nad którym, z tej okienno-balkonowej perspektywy, górował szpital wojskowy, w którym przyszedłem na świat: wielkie gmaszysko z ciemnej cegły. Pierwszym miejscem, do którego się dochodziło po przejściu przez ulicę, była polanka pozostała po rozebranej kamienicy naprzeciw Rusałki. Za polaną było zbocze porośnięte krzakami o lekkich badylach, zwanych przez nas, smyków, kijami bambusowymi. Za zboczem szła szutrowa droga, będąca jedną z głównych parkowych arterii - była przykładem łagodnej górki saneczkarskiej, po której często jeździły kuligi (sznurek sań ciągnięty przez konia). Nad drogą piętrzyło się ostatnie podejście, prowadzące wprost pod mur szpitalny - i to były zjazdy dla saneczkarskich kaskaderów - tym bardziej, że wyślizgane płozami, oblodzone rynny szły ukosem pomiędzy pniami małych i większych drzewek. Każdy zjeżdżający miał publiczność, która obstawiała trasę w miejscu przecięcia wspomnianej drogi szutrowej; po jej przecięciu szaleniec na sankach wlatywał z wyskokiem na drugi ostry spad, tym razem już krótszy i bezpieczniejszy, i w końcu lądował na płaskim terenie między kasztanami. Sam tak jeździłem jeko trzecio- i czwartoklasista.
Mam z tym kłopot - niby temat opanowany, odległy, ale jak tu pomieścić w jednym kawałku wszystkie te lata i sezony, czy tak różne pory roku? Każdy zakątek parku miał swoją charakterystykę zimową, wiosenno-letnią i jesienną. O ile zimą rządziły górki i mapa mentalna parku była de facto mapą zjazdów i stoków oraz prowadzących do nich szlaków i ścieżek, o tyle jesienią liczyły się żołędzie i kasztany, a w moim przypadku także grzyby. W sezonie wiosenno-letnim czy wakacyjnym poruszaliśmy się zaś z grubsza wszędzie, jednak do pewnych miejsc ciążyliśmy bardziej, niż do innych. I tak wielkim magnesem była zawsze opisana już przeze mnie Rusałka, nasze parkowe jezioro. Gdy jeździliśmy rowerami, zawsze przejechaliśmy przez "trzy orły" - czyli Pomnik Czynu Polaków. Pamiętam jeszcze, jak ten pomnik stawiano - i jak zawitał w tym miejscu Jan paweł II. Wśród dzieciaków krążyła pogłoska, że w stalowej kolumnie, na której zamocowano trzy orły, jest wejście na górę, a nawet winda; niektórzy nawet twierdzili, że byli w środku. Odbywały się dysputy nad tym, gdzie też znajduje się wejście do tego podziemnego korytarza, który prowadzi do pomnika.
Gdy zaś wybieraliśmy się na wędrówki piesze i jakieś myszkowania, nie mogliśmy nigdy pominąć garbatego mostu po środku Rusałki, grupy drzew w pobliżu pomnika, po których gałęziach wchodziło się jak po schodach (były to dęby i wiem skądinąd, że do dziś są to ulubione drzewa parkowych dzieciaków) - oraz amfiteatru. To było miejsce nad miejscami. Czasem odbywała się tam jakaś impreza, ale zwykle stał pusty. Dorosłych straszył potężnym, betonowym łukiem rozpiętym na tle nieba, ale dla nas ten łuk był wspaniały. Co dzielniejszi potrafili wleźć po "strażackich" szczebelkach na pomost spinający łuk na wysokości, bo ja wiem? - może pierwszego-drugiego piętra, skąd można było popatrzeć sobie z góry na scenę z drewnianych desek. Było tam pełno murków, barierek, przejść i zakamarków, włącznie z wiecznie niedziałającą kaskadą fontanny biegnącą wzdłuż widowni. Pokonywaliśmy stopnie kaskady, i zwłaszcza zimą było to zabawne zajęcie. Bliżej sceny, po bokach stały też chybotliwe, blaszena wieże, coś jakby skżyżowanie stanowiska sprawozdawcy sportowego z myśliwską amboną. Fajnie było tam wleźć i patrzeć na odpoczywających spacerowiczów siedzących na widowni i czytających gazety. Tak, zdecydowanie warto było tam wchodzić.
Pamiętam, że za amfiteatrem zbierałem fajne żołędzie, a najlepsze kasztany były oczywiście naprzeciwko kościoła. Szczególnie pamiętam taką długą wędrówkę w wietrzny dzień - umawiałem się z kolegą z klasy, ale w końcu sam łaziłem. Drzewa wokół skrzypiały, wiatr szumiał w koronach - a ja zbierałem żołędzie i kasztany do woreczka. Były potrzebne na zetpety i było to chyba najmilsze w moim życiu odrobienie zadania domowego. Lubiłem także rozwiązywać zadania z geometrii, ale kasztany i żołędzie były mimo wszystko lepsze, a geometria zajmowała niestety tylko pewną część programu nauczania matematyki (jak i roku szkolnego). Przez pozostałą część roku bardziej lub mniej się męczyłem z tą matematyką. Grzyby zaś zbierałem chyba tylko ja, przynajmniej spośród znanego mi grona eksploratorów parku. Był taki odgrodzony parczek, gdzie zbierałem regularnie podgrzybki "zamszaki", a na stoku z rajskimi jabłkami, tym od sanek i kaskaderów, rosły liczne opieńki. Trawniki i łąki oferowały zaś dorodne pieczarki - a niekiedy trafiła sie kania, grzyb w tych warunkach królewski. Borowika niestety nigdy tam nie znalazłem, za to kolega zbierał czasem twardzioszki - właśnie mi się przypomniało, klasowy kolega marek, także już wspominany, grzyby jednak zbierał.
Ale co najlepsze, park wcale się nie kończył w okolicy amfiteatru - będąc na rowerze, można było jechać i jechać, wciąż parkiem, aż lądowało się w Lasku Arkońskim, gdzie było kąpielisko "Arkonka" i dzikie jeziorko leśne Goplanka. No i jeździło się tam nad tę Goplankę, a czasem nawet kąpało - o czym już nasi rodzice zwykle nie wiedzieli. Od Goplanki można było, nadal jadąc laskiem (można go nazwać parkiem leśnym), dojechać dosyć szybko nad jezioro Głębokie, leżące na skraju miasta - i nie było to jakieś obleśne przedmieście, tylko: pętla tramwajowa, plaża, las i domki jednorodzinne. Gdybyśmy teraz przesiedli się na tramwaj, to jadąc do środka miasta minęlibyśmy koszary i rozległe poligony - miejsce innych wypadów, tych po jakże cenne łuski od ślepych naboi. Zdarzyło się nam tam również zobaczyć dziwne zwierzęta: przekopnice.
Z drugiej strony amfiteatru, za ulicą Słowackiego, był kolejny park - choć w zasadzie jego odrębność jest raczej umowna. Oba parki oddzielała tylko jezdnia i dwa chodniki, no i zakrzaczony płot odgradzający Rusałkę. Ten drugi park był ciemnym, cichym i rozległym ogrodem dendrologicznym, sąsiadującym z terenem akademii rolniczej. Zaraz za skrzyżowaniem z Żupańskiego był ostatni kwartał zabudowy, wzdłuz którego, nieco ukosem, prowadziły do parku długie schody. Tamtędy chodziliśmy na działkę, widując tyły oficyn z Krasińskiego - i dziwny był to dla mnie widok; pamiętam nawet jakichś chłopców, którzy mieli kilka slicznych, małych piesków w dużym pudle kartonowym. Podwórka dzielił od nas pasek zieleni, płot oraz parometrowa, betonowa przepaść. Tamże świetnie się zasuwało na rowerze - liczne ścieżki były asfaltowe i czasem dość strome, ze dwa razy jako zupełny smyk omal nie wjechałem na stromy zjazd schodzący wprost do jezdni, z którego nie byłoby już dla mnie odwrotu (co najwyżej bariera w postaci drzewa). Od działek dzieliła ten park tylko jedna, brukowana ulica - ta od zajezdni mojego dziadka.
Jak tak się dobrze zastanowić, to dla mnie park nie miał końca, okrążał cały świat okoliczny i wszędzie prowadził - takie miałem szczęście.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości