Pewien kuzyn wspominał zasuszonego, brązowego człowieczka, który całymi dniami przesiadywał na naszym balkonie. Był to pradziadek Tomasz, weteran pierwszej wojny, który po osiedleniu się w Szczecinie odnalazł w tym mieście grób swego frontowego kolegi, niemieckiego żołnierza. Do końca swego długiego życia mówił na swoje ulubione papierosy z niemiecka - "szporty" zamiast sporty. Miał swoje zwyczaje i rytuały, a w telewizji oglądał wyłącznie sport, wiadomości i filmy przyrodnicze - bo reszta była zmyślona, czyli godna pogardy. Był też, jako rodowity Poznaniak, po niemiecku porządny (a może to Niemcy są porządni "po poznańsku") - zaraz po zasiedleniu szczecińskiego mieszkania poszedł załatwić wszelkie niezbędne formalności i wnieść stosowne (i całkiem słone) opłaty, do czego nie wszyscy się kwapili: był legalistą.
To właśnie jego tak pokochała niemiecka suka Pusi - i biegła kilometry z działki do domu, by sprowadzić pomoc. Ja przyszedłem na świat wiele lat po jej skrytobójczej śmierci i wychowałem się z innym psem, suką imieniem Aga. Też pradziadka lubiłem. Miał hitlerowskiego wąsa, a jego gałki oczne uwydatniała starcza, zapadnięta twarz, co mnie niezmiernie fascynowało - nie znałem żadnego człowieka, który by tak wyglądał. Podobnego widziałem tylko na zdjęciu Indianina z 1900 roku, przedstawiającym człowieka chyba ponadstuletniego: on był jeszcze bardziej pomarszczony i niesamowity od dziadka Tomka, zwanego małym dziadkiem. Gdy wychodził z zimnej ubikacji z wąskim okienkiem wychodzącym na podwórko, oznajmiał zawsze ten fakt słowami "ring wolny" - słyszało się je każdego dnia.
Również każdego dnia pił mocną herbatę z prądem - dolewał cały spory kieliszek spirytusu rektyfikowanego, przez co opatrzyłem się z tą słynną, PRL-owską etykietą, znaną dobrze wszystkim pijakom. Używał też własnej kuchenki elektrycznej, takiej na jednen garczek - szczególnie chętnie rzucał na jej rozgrzaną powierzchnię szczyptę tytoniu, która poczynała dymić okadzając nas wonią chyba przyjemniejszą, niż kwaśny dym papierosowy. Ta kuchenka stała na przedwiecznej szafce nocnej nakrytej uszczerbioną płytą z białego marmuru, którą upatrzył był sobie na swój nagrobek. Na płycie stała maleńka lampka nocna i śmieszne, okrągłe okularki w bardzo cieńkiej oprawce. Mały dziadek miał bardzo słaby wzrok, szczególnie jedno oko było słabe - sam winił za ten stan kontakt z chemikaliami bojowymi. Był chyba trzykrotnie ranny, polowo hospitalizowany - ale zapamiętałem tylko tę najbardziej prozaiczną i niebohaterską kontuzję, której się nabawił przy dźwiganiu skrzyni z amunicją.
Dziadek miał niemal dziewięćdziesiąt lat, gdy naprawiał duży, stojący zegar, który na niego upadł powodując poważne obrażenia. Był długo obłożnie chory i pamiętam to jako rodzaj święta: w domu panowała ożywiona atmosfera, a wszystko kręciło się wokół przywalonego pierzynami staruszka, który napsocił przy zegarze. Szczególnie mi zaimponowała wygięta, szklana rurka, przez którą dziadka pojono - była wspaniała. Jak będę duży, też będę taką miał. W końcu dziadek wyzdrowiał i znów oznajmiał, że "ring wolny", i mył się codziennie rano w misce wody na starym, żeliwnym stojaku. Chlapał przy tym niemiłosiernie i było widać jego niebieskie tatuaże - pewnie pamiątki z czasów wojaczki. Nim został emerytem i staruszkiem, pracował jako motorniczy, tramwajarz, i bardzo był dumny z tego, że był pierwszym tramwajarzem, który wyjechał po wojnie na szczecińskie ulice. Ku jego rozgoryczeniu zasługę tę przypisano w późniejszych czasach któremuś z jego lepiej ustosunkowanych kolegów. A przecież to on woził po mieście prezydenta Zarembę! Za wieloletnią służbę dostał jakieś odznaki i medale i bardzo był z nich dumny. Kazał je przypiąć do swej laski i wujek musiał kombinować, jakby tu sprostać temu zadaniu (i coś tam wymyślił). W pogawędce ze mną dziadek żartował, że będzie tą swoją laską łapał innych staruszków za szyję, gdyby mu się który sprzeciwiał.
Zanim się zupełnie zestarzał, był też oczywiście zapalonym wędkarzem i grzybiarzem, o czym wiem tylko z opowiadań. Na ryby jeździł zawsze i tylko na Jezioro Głębokie, a na grzyby do popularnej i dziś Rurki; trzeba pamiętać, że o własnym samochodzie nikt normalny wówczas nie marzył i ludzie trzymali się sprawdzonych tras i miejsc. Z upodobaniem łowił nocą węgorze postury sznurowadła, które potem jego żona musiała patroszyć i przyrządzać - czasem była ich cała miska! OPrawdziwa zgroza dla żony wędkarza...
Jest gdzieś jeszcze zachowany świetny, przedwojenny rysunek samochodu autorstwa małego dziadka. Jakiś notes, w którym zapisywał daty i cele podróży. Trochę rzeczy, jak szczeciński gryf tłoczony w miedzianej blasze. Złota obrączka z wygrawerowanymi imionami i datą (1901 rok). Parę zdjęć. Być może przyjdzie moment, gdy będę jedynym na świecie człowiekiem, który pamięta go żywym. Nie chciał iść do szpitala, dobrze wiedział, że już nie wróci do domu. Mówiło się o tym z lekką dezaprobatą, że się stary człowiek upiera i opiera, zamiast oddać się w ręce lekarzy. Może po prostu wolał spokojnie umrzeć w domu...
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości