Przy czym nie chodzi mi wcale o wrażenia estetyczne.
W sprawach dotyczących popkultury od dawna staram się stosować wyłącznie kryteria sprawności warsztatowej. Wszelkie inne, z racji ziejącej wewnątrz tego popcornu pustki (mówiąc bardziej patetycznie - braku Ducha, substytuowanego czasem używkowym delirium) w zestawieniu z subkulturą, nastawioną na przetwarzanie i pozyskiwanie udającej wszystko materii, rodzą - przynajmniej dla mnie - jedynie ponurą groteskę.
Warsztatowo okładka czasopisma braci Karnowskich jest taka sobie. Trochę przeraża, trochę śmieszy, sporo w niej sztuczności. Nie odbiega poziomem od produkcji wiernego (swoim panom) Tomaszka w jego brukowcu. Więcej w niej prawdy? Być może, a nawet jestem w stanie się zgodzić, że na pewno. Tylko że w tego typu propagandowych wojenkach zupełnie nie o to chodzi. Ale nie to mnie przede wszystkim razi.
Odrzuca mnie próba potraktowania śmiertelnie serio, upozowanego przez samego siebie na czerwoną gwiazdę, zwykłego wyrobnika frontu propagandowego.
Żaden z niego Goebbels, ani nawet Urban stanu wojennego. Zwyczajna, dobrana na castingu kukła, praktycznie bez żadnego stopnia swobody, kataryna przetwarzająca plik zużytych, trzeszczących niemiłosiernie płyt i wałków.
Mazanie mu rąk czymś, co ma przypominać krew, to studium i personifikacja kija bejsbolowego, przy utrzymywaniu w cieniu bandyty, który tym kijem wymachuje. Potraktowanie serio nadaje temu kawałkowi drewna cechy złowieszcze, niemalże tragiczne, i rozpoczyna długą, zażartą oraz całkowicie bezużyteczną dyskusję nad powieszoną na ścianie w pierwszym akcie sztuki teatralnej, nabitą atrapą karabinu.
Tomasz Lis nie rozpoczął sobie ot tak, prywatnej wojny z Kościołem Katolickim w Polsce i próby nadania tej z ducha, organizacji i personaliów lewacko-komunistycznej krucjacie jego oblicza są równie roztropne, jak wmawianie wszystkim, że na przykład "Rostowski ukradł im ich pieniądze" albo Palikot wiedzie na Polskę armię zbrojnych po zęby pedałów.
W ten sposób nigdy nie wygrzebiemy się z kabaretu dla niedorozwiniętych i tam dożyjemy dni naszych.
Czy to oznacza, że samemu Tomaszowi Lisowi nic się nie należy? Ależ skąd, i jemu należy się to, na co sobie zasłużył, jak nie przymierzając (przepraszam wielbicieli tych zwierzaków) złemu psu elektryczne ogrodzenie.
Tylko że zamiast spod czapki, przypominającej nakrycie głowy przyjaciela Stanisława Mikulskiego, jego głowa w takiej prezentacji powinna sterczeć z tego samego miejsca, co kapitel ciała dzielnego wojownika sumo w tej słynnej reklamie sprzed lat kilkunastu.
I tyle.
Inne tematy w dziale Polityka