San Antonio Spurs powinni wygrać już rok temu.
Prowadząc w finale 3:2, w szóstym meczu na 16 sekund przed końcem piłka była rękach zawodników Miami, a Spurs wygrywali 3 punktami. I zamiast postąpić jak prawie wszyscy w NBA - sfaulować przeciwnika, ten wykonuje dwa rzuty wolne, ale Spurs mają piłkę, którą, przy prowadzeniu w najgorszym razie jednym punktem, mogą trzymać do końca meczu - postanowli wygrać spotkanie nie uciekając się do takich sztuczek.
Efekt, szalony rzut za trzy punkty Raya Allena, dogrywka i zwycięstwo ekipy z Florydy. W siódmym meczu ze Spurs już zeszło powietrze.
Ale nie przypadkiem Teksańczyków, wśród których aż się roi od obcokrajowców, trenuje jeden z najlepszych w historii, a na pewno najlepszy w tej chwili szkoleniowiec NBA - Greg Popovic. On swój zespół do tegorocznego finału przygotowywał przez cały sezon, a to w jaki sposób przygotował do niego Kawhi Leonarda, to jest istny majstersztyk.
Ten 22-letni chłopak zagrał w finale basket swojego życia, i całkiem zasłużenie został wybrany MVP tych zawodów. Ja nie przypominam sobie, żebym widzial tak kompletnego zawodnika w tak mlodym wieku. Jeśli nie przeszkodzą kontuzje lub, częste w tym środowisku, sprawy pozasportowe, to będzie już wkrótce wielka gwiazda światowej koszykówki.
Styl, w jakim potrafił momentami odebrać, kryjąc go, chęć do gry Jamesowi, niewątpliwie najlepszemu obecnie koszykarzowi świata i jednemu z największych w historii koszykówki, budzil podziw, a nawet osłupienie. Krycie najkrótsze z możliwych, bez najmniejszych obaw, z ciągłym polowaniem na pierwszy kozioł, mało kto ryzykuje taką konfrontację z kimś tak sprawnym fizycznie i szybkim jak LeBron James. A Leonard nie tylko zaryzykował, ale jej - w przekroju całego cyklu finałowego - nie przegrał.
W dodatku, jakby tego było mało, ze swobodą zwiastującą narodziny wielkiej gwiazdy, zdobywał punkty, będąc najlepszym strzelcem Spurs i praktycznie nigdy nie schodząc poniżej równego, bardzo wysokiego poziomu.
Oczywiście, oddajmy sprawiedliwość obu stronom. Leonardowi w drodze po MVP z pewnością było łatwiej. Starcie Miami i Spurs jest bowiem klasyczną w NBA rywalizacją gry zespołowej z gwiazdorską, podporządkowaną na Florydzie Wielkiej Trójce - LeBron James, Dwyane Wade i Chris Bosh. Jeśli jeden z tej trójki gra słabiej, nawet James, pozostali dwaj potrafią poprowadzić zespół do zwycięstwa. Ale jeśli bezbarwna, słaba gra przytrafi się dwójce, tak jak to się stało podczas tych finałów, nawet sam LeBron James nie daje rady.
"Słaba gra" to oczywiście pojęcie względne. Zwłaszcza, gdy na przeciw siebie ma się drużynę tak doskonale zorganizowaną w ataku i obronie, jak San Antonio Spurs. Drużynę tak świetnie zbilansowaną, o tak dobrej drugiej piątce, że nie przeszkadza jej nawet nieobecność w pierwszym meczu i nieco słabsza, na skutek kontuzji, gra lidera, Tony Parkera. Podobnie jak fakt, że jej dwaj pozostali liderzy - Tim Duncan i Manu Ginobili mają po 38 i 37 lat i - siłą rzeczy - nie mogą grać tak długo i z taką intensywnością, jak jeszcze parę lat temu.
Naprawdę, przyjemnie było patrzeć na fajerwerki zespołowych, kunsztownych zagrań, jakimi popisywali się Spurs. Człowiek odzyskiwał wiarę w to, że koszykówka jest jednak grą zespołową. Wiarę, którą NBA może czasem nadwyrężyć. Przy słabszej formie Wadea i Bosha, oraz przy czasami świetnie krytym LeBronie, Miami stanowiło momentami jedynie tło dla gry Teksańczyków. Spurs wygrało 4:1, przegrywając tylko jeden mecz 2 punktami, a pozostałe wygrywając kilkunastoma.
Podobno Trio z Miami po raz ostatni grało w komplecie, ponoć nie zawsze się dogaduje i niektórzy z zespołu odejdą. Nie wiadomo. Ale z pewnością jeśli tak się stanie, to Miami będzie miało większy problem, niż Spurs po zapowiadanym końcu kariery Tima Duncana, czy nawet Ginobiliego. W zespole, którego trener stawia nie tyle na super przygotowanie i warunki fizyczne, nawet nie na technikę, co przede wszystkim na koszykarskie IQ, potrafiąc równocześnie wycisnąć niemalże z każdego wszystko, co najlepsze, zawsze znajdzie się dobre wyjście.
Marzy mi się, żeby do takiego zespołu trafił na przyklad Marcin Gortat.
Ba. marzenia.
Inne tematy w dziale Rozmaitości