Tegoroczny sezon Agnieszki Radwańskiej na kortach amerykańskich zaczął się pod koniec lipca nieciekawie, bo porażką już w pierwszym meczu w Stanford, i to w dodatku w fatalnym stylu. Bez energii, ochoty, zaangażowania. Z dziewczyną, z którą do tej pory Aga jeszcze nie przegrała (5 zwycięstw), przy - jak na Radwańską - lawinie błędów (ponad 40 w dwóch setach).
Jakbyśmy musieli się przyglądać kontynuacji gorszego okresu w tym roku, z najbardziej spektakularnymi - porażką z Tomljanovic w Roland Garros, oraz słabym, żeby nie użyć ostrzejszego określenia (drugi set 0:6), meczem z Makarową podczas Wimbledonu.
Po Stanford, a przecież należy pamiętać, że przed tym turniejem Agnieszka miała miesiąc na odpoczynek i trening, nawet najbardziej fanatycznym zwolennikom brakowało argumentów, a trenerzy Agnieszki zaczynali już opowiadać, że po 8 latach równej gry w szerokiej czołówce, każdy może mieć, nawet dłuższy, słabszy okres.
Wyglądało to naprawdę niedobrze. Na szczęście jedynie wyglądało.
Oczywiście, tak jak trudno było ocenić skalę i długość "dołka", w jaki Aga wpadła po RG, tak nikt nie może być pewnym, ile jeszcze potrwa obecna hossa, jednak po fatalnym Stanford, w następnym turnieju na kontynencie amerykańskim - Rogers Cup w Montrealu - było już tylko lepiej.
Może jednak rację mają ci, którzy twierdzą, że podczas pobytu w Polsce Agnieszka ma za dużo zajęć i atrakcji pozasportowych? No i po prostu brakuje czasu na solidny trening.
Podobnie było przecież już w zeszłym roku. Finał, półfinały, ćwierćfinały, zwycięstwo w Seulu podczas objazdu Ameryki Północnej i Azji, a potem powrót do Polski na miesiąc przed Stambułem i fatalny, najgorszy od lat, występ w WTA Championships. W tym roku chyba nie za bardzo jej się przysłużyły powroty do kraju przed Wimbledonem, no i po tym turnieju.
Jej przyjaciółce, Karolinie, koncentracja na tenisie również dobrze robi pod względem sportowym, bo tak świetnie grającej Woźniackiej, jak ostatnio, ja nie widziałem nawet w jej najlepszym okresie. Wyszczuplała, poprawiła serwis, gra coraz bardziej agresywnie. W Montrealu przegrała dopiero w ćwierćfinale, po zażartym, trzysetowym pojedynku z Sereną Williams (6:4, 5:7, 5:7).
Natomiast Agnieszka w Montrealu rozkręcała się z meczu na mecz. Kto wie, czy nie pomogły jej w tym właśnie wspólne treningi i sparingi z Caro.
W drugim spotkaniu zwycięstwo z Sabiną Lisicki, w trzecim kolejna, łatwa wiktoria (6:2, 6:2) nad Azarenką. I choć zarówno Niemka, jak i wracająca po kontuzji i długiej przewie na korty, wciąż borykająca się z nadwagą i narzekająca na kolano Viktoria nie były, zwłaszcza Białorusinka, w swojej najlepszej formie, to styl gry Polki i jej rosnąca forma mogły cieszyć.
Natomiast półfinał z Jekateriną Makarową, z którą Radwańska również, jak z dwoma poprzednimi dziewczynami, miała do wyrównania - w tym wypadku - dość świeże porachunki, to był już mecz z absolutnie najwyższej półki. Jeden z lepszych występów Agi w tym roku.
Nie tylko "standardowa" w jej najlepszej dyspozycji, fantastyczna defensywa Polki, ale i 28 winnerów, solidny serwis, niezwykłe wymiany, świetna gra kombinacyjna z obu stron, więcej agresji ze strony Makarowej, ale ogromna pewność Polki w decydujących momentach spotkania, a zwłaszcza w tajbrekach.
Mnóstwo niesamowicie zaciętej walki. Takiej, po której nawet porażka jest czymś po prostu wpisanym w reguły sportu i nie odbiera całej przyjemności z oglądania rywalizacji.
Może nie aż taka magia, jak w półfinale Tokio z Azarenką, finale Pekinu z Pektovic - oba mecze z 2011 r., czy w tegorocznym ćwierćfinale Australian Open, ale brakowało do niej naprawdę niewiele.
Sukces tym większy, że dla Rosjanki Montreal to był chyba turniej życia, w drodze do półfinału pokonała między innymi niedawną zwyciężczynię Wimbledonu, Petrę Kvitovą, a w półfinale grała momentami po prostu rewelacyjnie.
Mimo tego, Polka była lepsza - 6:7, 6:7.
Agnieszka zagra w finale po raz drugi w tym roku (po marcowym Indian Wells) i oby był to dla niej finał bardziej szczęśliwy. W marcu, jak pamiętamy, kontuzja kolana uniemożliwiła jej normalną rywalizację z Flavią Pennettą. Jej rywalką będzie starsza z sióstr Williams, która w drugim półfinale niespodziewanie, choć jak niektórzy twierdzą - "spodziewanie", pokonała Serenę.
Ostatnie dwa mecze z Venus - w najlepszym dla Polki do tej pory, 2012 r. - Agnieszka wygrała, ale Amerykanka gra w Montrealu naprawdę znakomicie.
Jeśli jednak, tak jak to się stało w meczu z Cibulkową w Melbourne i Pennetą w Indian Wells, Polce nie "wysiądą" nogi, lub radykalnie nie popsuje się np. serwis, Aga ma chyba patent na grę z wysoką i nie lubiącą biegania "w przód - w tył" oraz schylania się Venus.
Finał dzisiaj o godz. 19.
Inne tematy w dziale Rozmaitości