W ramach reorganizacji, zatwierdzonej zresztą przez samego Donka-Teflonka, wylądowałem w innym wydziale, dostałem innego szefa, a dokładniej szefową, i inny zakres obowiązków. W tym znalazło się między innymi zarządzanie dostępem do informacji w europejskich instytucjach zajmujących się tymi samymi dziwnymi rzeczami co moja firma - dawanie dostępu, odbieranie dostępu, i tak dalej. No i wpadł mi (a dokładniej nieszczególnie komunikatywnemu koledze) na biurko kwit o odebranie dostępu... mojej własnej szefowej. Z paroma czeskimi błędami typu 584 zamiast 548 czy 344 zamiast 343. Postawiono mnie przed sytuacją typu "Mojżesz i Aaron" - jako, że kolega niekomunikatywny jest, i to w ten sam sposób co Mojżesz, to ja musiałem iść do faraona i mu tłumaczyć.
Szefowa po otrzymaniu wyjaśnienia, że są czeskie błędy, zamaszyście naniosła poprawki... skreślając nie to co trzeba. A po wytknięciu przeze mnie błędów poleciła sekretarce przygotować dokument jeszcze raz, tym razem bez czeskich błędów. Po powrocie do zagródki podzieliłem się z kolegą złotą myślą:
"Skoro nie może być profesjonalnie, to niech chociaż zabawnie będzie."