Było głośno. Było rewelacyjnie. Wcisnęło w fotel. Wzbudziło (mój) zachwyt. Myślę o filmie „Będzie głośno”.
Kino „Muza” uratowało honor poznańskiej kinematografii – zagrało film, który choć głośno reklamowany jakimś dziwnym trafem omijał Poznań. Narzekałem całkiem niedawno na prowincjonalizm poznańskiej kultury, która daje sobie odbierać najciekawsze inicjatywy; narzekałem na samym twórców kultury, którzy nie starają się ściągać nowych do Poznania.
Teraz częściowo zwracam honor. Film się pojawił i skoro tylko pojawiła się okazja, długo się nie zastanawiałem. I poszedłem. I nie żałuję.
Historia i treść filmu dosyć prosta i banalna. Oto w jednym miejscu spotykają się jedni z najlepszych gitarzystów współczesnej muzyki, „ikony muzyki” – The Edge z U2, Jimmi Page z Led Zeppelin i Jack White z The White Stripes i rozmawiają. O muzyce, o gitarach, wspominają. Wydawałoby się, że jest to recepta na nudny film dokumentalny. Tymczasem, choć to rzeczywiście dokument filmowy, poraża z jednej strony prostotą, która tu jest atutem, z drugiej strony wyrazistością przekazu. I niezwykłym niewypowiedzianym pięknem.
Film opowiada – a właściwie główni jego bohaterowie – o muzycznych początkach każdego z nich, zespołach, w których grali, o klimacie muzycznym epoki. Każdy z nich wyrastał w innym klimacie społecznym. Edge w latach wojny w Irlandii, White z wieloosobowej rodzinie w dzielnicach biedy amerykańskich miast, Page w najbardziej spokojnym wówczas Londynie. Każdy z nich „dochodził do gitary” z innego punktu wyjścia. Ale każdy z nich został perfekcjonistą. Mistrzem gitary.
Wielkość tego filmu leży w umiejętnym pokazaniu – tak, pokazaniu! – muzyki, która bądź jest treścią obrazu, bądź jego tłem. Twórcy filmu wydobyli z muzyki tych trzech gitarzystów i twórczości zespołów, w których grywali najpiękniejsze akordy. Uwydatnili i z pełną mocą – jak zapowiadali w tytule – pokazali w filmie. Ciarki po plecach chodzą, gdy widzi się i słyszy „suche” dźwięki grane przez nich w studio, czy pokojach, które następnie „przechodzą” w „pełnowymiarowy” utwór grywany na koncertach.
Edge powiedział w tym momencie rzecz rewelacyjną – że nastrój piosenek buduje muzyka. I zilustrował to rewelacyjnym wykonaniem „Where The Streets Have No Name”.
Film przypomina życiową prawdę, że tylko ciężką pracą dochodzi się do wielkich efektów. Ileż cierpliwości trzeba mieć, by wygrać jeden interesujący artystę dźwięk! Całą trójka mówi o dniach prób, szukania dźwięków, jałowych zmagań z gitarą, gdy „nie ma się dnia”.
Konwencja filmu to wypowiedzi aktorów tego niezwykłego filmu w miejscach grywania muzyki, to wspomnienia wypowiadane na tle szkół i podwórek, to fragmenty rozmów między nimi i fragmenty koncertów. Wszystko to podane ze smakiem, świetną dozą muzyki i wzruszającą nawet – tak, tak – emocją.
W nastrój filmu od pierwszej sekundy wprowadza Jack White konstruując instrument strunowy … z deski, gwoździ i z użyciem butelki. I wykonując brawurową solówkę. I ta niezwykła atmosfera trzyma do końca. Świadczy o tym prosty przykład – w kinie nikt nie wstał po włączeniu świateł w momencie pokazania się na ekranie końcowych napisów. Wszyscy siedzieli i słuchali jak Edge, White i Page grają na klasycznych gitarach.
Recenzja jednym słowem? Rewelacja!
Inne tematy w dziale Kultura