Wypowiedź nowego niemieckiego ministra spraw wewnętrznych Hansa–Petera Friedricha o tym, że nie ma dowodów na to, iż islam należy do tradycji niemieckiej, świadczy o jego wielkiej odwadze. Nie tyle o odwadze wobec islamskiej (jeszcze) mniejszości, ale wobec owej „tradycji”.
Musi bowiem pan minister zdawać sobie sprawę, że takie wypowiedzi są zaproszeniem do powszechnej dyskusji co jest ową tradycją, na którą tak ochoczo powołuje się już w pierwszych dniach swojego urzędowania. Wbrew pozorom, ma to olbrzymie znaczenie dla przewidywania niemieckiej polityki zagranicznej.
Wypada się zgodzić z opinią, że nie islam należy do tradycji niemieckiej. Cóż zatem? Mam nadzieję, że pan minister nie miał na myśli niemieckiej tradycji wojennej. Tak się bowiem składa, że Niemcy są – jeśli dobrze pamiętam z historii – są inicjatorami wszelkich większych konfliktów zbrojnych w Europie i na świecie, włącznie z I i II wojną światową. Niemcy, czy to jako państwo pod władzą cesarską, czy wcześniej królewską (no, może poza Ottonem III), do pokojowych krajów, królestw, księstw, państw, cesarstw – czym tam w swej bujnej historii nie były – raczej nie należały. Nawet komunizm to światowa zaraza narodzona na niemieckiej ziemi. Czy to jest niemiecką tradycją?
Nie mam zamiaru domagać się sprawiedliwości za setki lat krzywd popełnionych na Polsce ze strony niemieckich możnowładców, na przykład od bitwy pod Cedynią, czy „pomocy” krzyżackiej zacząwszy, prosiłbym jednak panią kanclerz, by powstrzymała swojego ministra przed takim beztroskim chlapaniem jęzorem.
Nie, nie obawiam się rozruchów islamskich w Niemczech. Wiem natomiast, że w polityce, obok czynów, bardzo liczą się słowa. I nie chciałbym usłyszeć pewnego dnia jakiejś podobnej „rewelacyjnej” prawdy o Polsce i o Polakach, jak to potrafią czynić inni czołowi politycy siostrzanej wobec CSU (formacji ministra) partii pani kanclerz.
Inne tematy w dziale Polityka