Mam mieszane uczucia. Niby powinienem się cieszyć, że popularny dziennik publikuje duży tekst o Indianach, ale z drugiej – mam straszny niedosyt. Albo inaczej – czuję rozczarowanie.
Mowa o artykule Mariusza Zawadzkiego pt. „Jaką wodę piją Siuksowie?” opublikowanym w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” (20-21 października 2012r.). Mamy w nim reporterskie obserwacje wymieszane z próbą poważnej analizy tego, co dzieje się w Pine Ridge, w Dakocie Południowej. Mówię o „próbie poważnej analizy”, bo ktoś, kto nie zna realiów jednego z najbiedniejszych, ale i jednego z najbardziej niepokornych rezerwatów indiańskich, z tekstu może wysnuć wniosek, że są jacyś Indianie alkoholicy i dziwacy, taki amerykański folklor, coś na rodzaj europejskich Cyganów.
Pine Ridge to rezerwat zajmowany przez Indian Lakota, którzy zostali zesłani na to terytorium pod koniec XIXw. po fali łamania traktatów, deklaracji i obietnic rządowych. W rezerwacie zamknięto Indian będących nomadami, których całe życie było uzależnione od wędrówek bizonów, będących dla nich źródłem wszystkiego – pożywienia, narzędzi, broni, a niektóre ich części były wykorzystywane w obrzędach religijnych.
Wybicie bizonów i poskromienie nomadów doprowadziło do tragedii – dla Indian przyzwyczajonych do wędrówek po rozległych preriach życie w rezerwacie było jak więzienie. Białe społeczeństwo próbowało nauczyć Indian pracy na roli, ale cały eksperyment nie udał się – żywotna gałąź wolności Indian została podcięta.
Masakrowani przez armię USA, spychani ze swoich ziem, oszukiwani przez rządy i kościoły chrześcijańskie, dziesiątkowani przez choroby specjalnie sprowadzane do rezerwatu, rozpijani przez fałszywych kupców i agentów rządowych powoli staczali się w niebyt. Nawet incydentalne zwycięstwa, jak to głośne nad Little Big Horn – z perspektywy historii – nie odwróciły ich losu. Wykryte w Górach Czarnych (Black Hills) złoto doprowadziło do nowej fali kolonizacji i gwałtów dokonywanych na Indianach.
W takiej sytuacji wszelkie ruchy religijne i polityczne odwołujące się do pragnień za wolnością były przyjmowane jako szansa na zmianę beznadziejnego losu. Jednym z nich był tzw. Taniec Ducha, mesjanistyczny obrzęd propagowany przez Indianina Wovokę z plemienia Paiutów, który nawoływał do tańca mającego sprowadzić na ziemię bizony i powrót dawnych czasów. Przez rządy USA był on odbierany jako zagrożenie „dla stabilizacji na Zachodzie”. Efektem takiej postawy była masakra 300 bezbronnych Indian z grupy Minniconjou wodza Wielkiej Stopy (zwłaszcza dzieci, kobiet i osób starszych), gdzie do Indian strzelano z karabinów maszynowych (!). Masakra nad Wounded Knee (długo określana mianem „bitwy”) dokonana przez reaktywowany 7. Pułk Kawalerii USA (ten sam, co przegrał nad Little Big Horn) była symbolicznym zakończeniem wojen między Indianami a USA na równinach. Nastał okres wielkiej rezygnacji i powolnego schyłku wielkości narodu Lakota.
Dopiero wzmagające się ruchy antyrasistowskie w latach 60. XX wieku obudziły świadomość indiańską. W 1973r. nad Wounded Knee pojawili się ponownie Indianie z wielu plemion, zjednoczeni pod wspólną flagą American Indian Movement (AIM, Ruch Indian Amerykańskich). Przypomnieli tam, jak i rok wcześniej podczas Karawany Złamanych Traktatów, o swoich prawach do samorządu, wolności religijnych, praw gospodarczych… Przypomnieli o wszystkich niegodziwościach, jakich doświadczają ze strony białego społeczeństwa.
Od wielu, wielu lat trwają też starania Indian o odzyskanie Black Hills, będących dla Lakota miejscem świętym, miejscem narodzin ich ludu. W latach 80. Sąd Najwyższy USA … przyznał rację Indianom, uznając, że rząd zawłaszczając to miejsce złamał prawo, ale jednocześnie orzekł, że Indianom należy się odszkodowanie. Spore, bo liczące kilkaset milionów dolarów. Jednak Indianie nie chcą pieniędzy, a odzyskanie Wzgórz nadal traktują niezwykle poważnie. By uzmysłowić polskim czytelnikom rangę tych wyborów, wspomnę, że dla Indian Czarne Wzgórza (Czarne Góry) mają taką wartość duchową, jak dla polskich katolików Jasna Góra. Są miejsca i i sytuacje, gdzie pieniądze nie grają roli, bo ważniejsze są inne aspekty.
Te wątek w artykule Mariusza Zawadzkiego został potraktowany byle jak, z lekkim lekceważeniem. Sam tekst i dobrane komentarze nie oddają istoty sporu o Black Hills.
Z innymi wątkami jest podobnie. Indianie zostali przedstawieni jako alkoholicy (co jest akurat realnym problemem) i dziwacy witający polskiego dziennikarza słowami „Heil Hitler” i pytający o polskie dziewczyny.
Nie mam pretensji do autora, bo widać, że nie zna problemów indiańskich w USA, nie rozumie ich i w forma lekkiego reportażu te niewiedzę ukrywa. Wyrażam żal, bo wizyta dziennikarza „Gazety Wyborczej” mogła być idealną okazją do pokazania współczesnych problemów, pokazania współczesnych starań o zwiększenie samorządu, wzmocnienie wolności religijnych, o Republice Lakotah. Brakuje tu wiadomości o przełomie lat 70., nie ma słowa o AIM, o politycznych więźniach pokroju Leonarda Peltiera, nie ma nic o terrorze, jaki do dziś sieją biali sąsiedzi rezerwatu. Autor słowem nie zająknął się o programach, które mają na celu duchowe i kulturowe odrodzenie Lakotów.
Mogła to być okazja do pokazania prób eliminacji przez Indian alkoholizmu i narkomanii w rezerwatach, o protestach przeciwko jawnemu rasizmowi, który do niedawna jeszcze przejawiał się napisami w rodzaju „Psom i Indianom wstęp wzbroniony”. Nie ma niczego takiego, a jest lekko drwiąca opowieść o pijanym Juniorze i jego kumplach, jego „squaw”, o dziwnym dziadku Olivierze Czerwonej Chmurze, który generalnie zlekceważył Zawadzkiego, a ten nawet nie kryje – pisanego między linijkami – rozczarowania taką postawą.
Bardzo znaczącą dla całości tekstu są słowa Oliviera, zacytowane zresztą przez Zawadzkiego: „Znam takich jak ty, młody człowieku. Jeździcie po świecie i kradniecie ludziom uczucia, strach, nadziej e, krzywdę, miłość, przeszłość. Potem mieszacie to wszystko, co ukradliście i sprzedajecie za 25 centów… Popatrz na siebie w lustrze. Siedzisz tu, przede mną, ale tak naprawdę cię tu nie ma. Nie masz mi nic do powiedzenia. Ja też nie mam ci nic do powiedzenia”.
Indianie są generalnie traktowani jako barwny folklor. Teraz, po tekście Zawadzkiego będą uznawani za bandę zdegenerowanych dziwaków.
Inne tematy w dziale Rozmaitości