Sebastian Barry, Dni bez końca
Sebastian Barry, Dni bez końca
Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski
878
BLOG

"Byliśmy mordercami, jakich nie znał świat"

Krzysztof Mączkowski Krzysztof Mączkowski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 14

Miałem okazję być w Ameryce rok temu i przez kilkanaście dni zwiedzić małą część tego pięknego kraju. Moje fascynacje Ameryką mają, że tak powiem, indiańskie źródła, ale wówczas doznałem uczucia, że Ameryka jako całość – z Indianami, Czarnymi, Białymi, z preriami i wielkimi miastami – jest cudowna. Książka Sebastiana Barry’ego przypomniała, że historia tego kraju zasadza się na niewymownych cierpieniach wielu nacji: przede wszystkim Indian, ale i Afroamerykanów, ale także licznych Białych.   

To kraj zbudowany na wojnie, walce, gwałcie i oszustwie; to kraj tworzony literami praw z Deklaracji Niepodległości, ale i łamanych praw z traktatów z Indianami. To kraj, gdzie obok gwałtu wojen, które rządzą się swoimi prawami, dochodziło do licznych gwałtów bezsensownych mordów i masakr. To kraj, gdzie wodami pięknych rzek spływała krew mordowanych narodów. 

Zaczynam emocjonalnie, bo na emocjach jest zbudowana książka „Dni bez końca”. Nie ma strony bez emocji, które buzują z kart, wgryzają się w głowę i pozostają w niej długo po przeczytaniu.  

Bohaterowie opowieści – młodzi John Cole i Thomas McNulty – poznają się w wojsku i z wojskiem związali właściwie całe swoje życie, z pełnymi dobrymi i złymi tego konsekwencjami. Są przyjaciółmi, stają się parą, a po wzięciu po opiekę małej Indianki – rodziną. Zapewniam, że jak na warunki XIX wieku, sprawa to niezwykle kontrowersyjna, choć – śledząc historię ich życia – całkiem naturalna. 

Są częścią amerykańskiej historii – jej gwałtów na bezbronnych Indianach, częścią wojny secesyjnej i częścią wielkiego białego marszu na Zachód, kolonizacji tego kontynentu. Historia będąca tłem całej opowieści, jest niezbędnym ornamentem całej narracji. Takie zachowania i takie dylematy, jakie miewali bohaterowie Barry’ego, mogły się zdarzyć tylko w Ameryce Północnej.  

Cała opowieść do jedno wielkie falowanie oceanu emocji – od dobrych po złe sprawy. Barry stworzył taką narrację, że gdy dzieje się bohaterom dobrze, pojawia się łut szczęścia, to już po kilku stronach to wszystko zamienia się w strach, rozpacz i śmierć. Nie ja pierwszy na to zwróciłem uwagę, ale ta niezwykła konstrukcja staje się oczywista od samego początku, choć przez kilkanaście pierwszych stron ma się wrażenie, że zaczynamy czytać niezwykłe przygody niezwykłych ludzi. To prawda, ale opisywanych w formie emocjonalnych huśtawek. 

Bohaterowi opowieści Barry’ego uciekają przed złem, ale i stają się częścią tego zła. Uciekają od zła, ale też sami je niosą. Zło, cierpienie i gwałt. By zachować życie, zabijają. Przejmująco opisywane masakry na Indianach są kwitowane brutalną, acz prawdziwą konstatacją: Byliśmy mordercami, jakich nie znał świat.  

Ale nie jest to kwestia różnorodnego charakteru narodowego Irlandczyków (Każdy Irlandczyk, nawet jeśli jest aniołem, nosi diabła pod skórą i na odwrót, więc tak czy siak, jak się gada z jednym Irlandczykiem, ma się do czynienia z dwoma), ale ogólnej konstatacji – przydatnej i dziś – jak łatwo dajemy się wciągać w służbę zła i jak bardzo próbujemy to nasze współuczestnictwo tłumaczyć. Nie da się.  

Nie jest to łzawa opowieść westernowa – wiadomo, Indianie – ale opowieść o relacji z Innym, o tym, jak brak refleksji, bądź zwykła bezmyślność, stają się ognistymi rydwanami nienawiści i bezsensownej śmierci. Śmierć w „Dniach bez końca” to nie efekty wojny, albo nie tylko jej, ale przede wszystkim to sprawa decyzji jednostek, które wymuszają eskalację nienawiści dalej i dalej, mocniej i głębiej. 

Idąc w szeregu armii szykującej się do – znowu bezsensownej – masakry na jednym z indiańskich plemion, główny bohater komentuje to tak: Popełniamy błąd za błędem i nazywamy to mądrością, ale tak nie jest. Powiadają, że jesteśmy chrześcijanami czy kimś takim, ale o nieprawda. Powiadają, że jesteśmy stworzeniem wyniesionym przez Boga ponad inne, ale każdy kto stąpa po ziemi, wie, że to bezwstydne kłamstwo. Jedziemy tego dni naprzeciw Najsampierw Schwytał Konia, by nazwać go mordercą w milczącym osądzie. Ale to my pierwsi zabiliśmy mu żonę i dziecko […] I wielu innych krewnych

Co powoduje bezwiedną zgodę na taką niesprawiedliwość? Co pcha człowieka do czynienia zła? Komfort? Chęć nie wyróżniania się? Strach, co powiedzą inni? Dla zachowania swoich egoistycznych zdobyczy?  

Książka Sebastiana Barry’ego co chwila stawia takie – wyrażone nie wprost – pytania: co byłoby lepsze? Co ja bym zrobił na ich miejscu?  

Co ciekawe, książka – mimo nagromadzenia cierpienia i zła – nie parzy. Nie parzy, bo zbudowana w formie opowieści o swoim życiu Thomasa McNulty’ego jest okraszona przezabawnym językiem, wzbudzającym śmiech i rozbawienie (Trzymaliśmy się z daleka od jadących do Utah mormonów, nie można było ufać tym pomyleńcom. Cieszyli się złą sławą. Jak się z nimi walczy, trza ich od razu pozabijać, mawiał nasz wachmistrz, choć nie wiem, czy kiedykolwiek tego popróbował; Starling rozgląda się zaskoczony i zawstydzony jak dziewica, co pierdnęła w kościele). Jednak ten śmiech co pewien czas dławił w gardle, gdy zapowiadał ciemniejszą część tej samej narracji. Ileż to razy zastanawiałem się, czy swoim śmiechem nie profanuję pamięci o ciężkich losach innych bohaterów. 

W trudnych czasach wirowania emocji, książka niechcący staje się „polska”. To taka dodatkowa ciekawostka i tak ciekawej książki… 

 

Sebastian Barry

Dni bez końca

Wydawnictwo W.A.B.

Warszawa 2019


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura