Jak już informowaliśmy w ubiegłym tygodniu, niemiecki koncern medialny Axel Springer i jego szef, Mark Dekan złożyli przeciwko „Warszawskiej Gazecie” pozew „o ochronę i usunięcie skutków naruszenia dóbr osobistych” oraz zadośćuczynienie w wysokości 400 tysięcy złotych. Przypomnę, że sprawa dotyczy treści ujawnionego listu jaki Mark Dekan wystosował do pracowników Onet-RAS Polska. Co ciekawe nie tylko „Warszawska Gazeta”, ale także Telewizja Publiczna, wszystkie prawicowe media i politycy obozu „dobrej zmiany” list ten ocenili jednoznacznie jako skandaliczny i będący instrukcją dla polskojęzycznych mediów nadzorowanych przez Dekana sugerującą im jak mają relacjonować spór Donalda Tuska i totalnej opozycji z polskim rządem. Oczywiście nie muszę dodawać, że tak wtedy jak i dzisiaj legalna polska władza ma być „be”, a Tusk i opozycja „cacy”. Jak łatwo się zorientować instrukcja nadal obowiązuje i jest karnie wykonywana. Jednak dzisiaj chciałbym pokusić się nie tyle o analizę pozwu, bo od tego są prawnicy. Chodzi mi bardziej o odpowiedź na pytanie, dlaczego niemiecka wściekłość skoncentrowała się akurat na „Warszawskiej Gazecie” skoro wszystkie media wspierające rząd dobrej zmiany, a także prominentni politycy obozu władzy oceniali niemiecki koncern i zachowanie jego szefa identycznie jak nasz tygodnik? Dlaczego takie same pozwy nie zostały wystosowane przeciwko Mediom Narodowym oraz tym kojarzonym z Tomaszem Sakiewiczem czy braćmi Karnowskimi? Dlaczego tylko my?
Prawda
Po pierwsze trzeba pamiętać, że „Warszawska Gazeta” od wielu lat z uporem burzy fałszywą wtłaczaną w głowy Polaków narrację jakoby z dwóch odwiecznych wrogów Polski, czyli Niemiec i Rosji pozostał nam już tylko ten jeden na wschodzie. My dostrzegając grozę idącą ze strony putinowskiej Rosji, wielkie zagrożenie widzimy także za Odrą, a tak zwany cud niemiecko-polskiego pojednania jednoznacznie nazywamy kiczem, a nie cudem. Podobnie bardzo krytycznie podchodzimy do utrwalanej przez lata propagandy III RP tezy o Niemczech jako „polskim adwokacie” w Unii Europejskiej. Jeżeli już ktoś używa takiego określenia to szczególnie dzisiaj powinien na tym samym wdechu informować o słonym honorarium, jakiego ten niemiecki adwokat Polski sobie zażyczył. Od lat nasz tygodnik informuje o niemieckich zbrodniach dokonanych na polskim państwie i narodzie oraz ciągle przypomina skąd wyrastają nogi kłamstwu o „polskich obozach koncentracyjnych” oraz naszym rzekomym współudziale w Holokauście. Nie jest, bowiem dzisiaj żadną tajemnicą, że już w 1956 roku w RFN, Alfred Benzinger z Federalnej Służby Wywiadowczej (BND), a wcześniej funkcjonariusz niemieckiej hitlerowskiej tajnej policji wojskowej stwierdził: „Odrobina fałszu w historii po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za zagładę”. To dlatego bezlitośnie piętnujemy folksdojczów, którzy znając tę prawdę robią w Polsce za adwokatów Niemiec. To my natychmiast ujawniamy ich kłamstwa. Przypomnijmy jeszcze raz słowa trójki z nich wypowiedziane po tym jak ruszyła debata na temat potrzeby zdecydowanej reakcji polskiego państwa na haniebne niemieckie historyczne kłamstwa. Dodajmy, że debata, do której od dawna nawoływała „Warszawska Gazeta”. Sławomir Sierakowski: „To jest po prostu określenie, które pada przypadkiem, dlatego, że gramatyka…Polskie może być okolicznikiem miejsca jak i atrybutem tego, co kto zrobił. Naburmuszony Polak, który będzie myślał, że on teraz wstanie i powie prawdę o Polsce…i myśli, że szacunek do Niemiec nie wynika z tego, że Niemcy umieli się rozliczyć ze swoją historią…”
Jacek Żakowski: „Po pierwsze nie mamy z tym problemu. To jest wymysł zakompleksionej, obsesyjnej, ksenofobicznej polskiej prawicy, która wszystkiego się boi. Są tysiące artykułów na świecie. W części z nich zdarza się nieszczęśliwe sformułowanie. Kto był przyczyną holokaustu, kto rozpętał druga wojnę światową, wymordował ludzi każdy wie”.
Aleksander Smolar: „Często to jest wyraz lenistwa, skrótu myślowego dziennikarzy. Państwo do tego angażować moim zdaniem to jest śmieszne”. To za wieloletnie pisanie prawdy o niemieckich zbrodniach, demaskowanie prawdziwej twarzy dzisiejszych Niemiec oraz dekonspirowanie służących im folksdojczów wytypowano „Warszawską Gazetę” jako groźnego przeciwnika, którego za wszelką cenę trzeba zniszczyć lub choćby uciszyć. To my ciągle przypominaliśmy, że tak w 2005 jak i 2015 roku natychmiast po wyborach wygranych przez PiS Niemcy wpadali we wściekłość i atakowali legalne polskie władze z taką dziką furią i bezczelnością jakby ktoś po latach nagle odbierał im ich świętą własność. To my niejednokrotnie uświadamialiśmy Polaków, ile Niemcy zainwestowali w miejscowych folksdojczów, co pozwala im do dzisiaj żyć w przekonaniu, że tylko owi folksdojcze mogą w imieniu Berlina rządzić Polską.
Repolonizacja mediów, reparacje wojenne i niemiecki rewizjonizm
Te trzy kwestie poruszamy w „Warszawskiej Gazecie” od dawna i znacznie częściej niż inne media. O potrzebie repolonizacji, a tak naprawdę degermanizacji mediów pisaliśmy zanim temat stał się tak nośny i modny jak dzisiaj. Podobnie jest z niemieckim zadośćuczynieniem dla Polski za II wojnę światową. Kwestie te poruszamy od wielu lat, a od momentu, kiedy dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas trzy lata temu wykazał niezbicie, że Polska nigdy nie zrzekła się reparacji wojennych od Niemiec temat ten nieustannie gości na naszych łamach. Oczywiście zdawaliśmy i zdajemy sobie sprawę, że z powodu domagania się reparacji wojennych i degermanizacji mediów w Polsce staliśmy się dla Niemiec bardzo niewygodni i nie jest dla nas niczym zaskakującym, że od dawna planowano uderzenie w nasz tygodnik i to uderzenie tak silne, aby zamknąć nam w końcu usta. Jest jeszcze coś, co w Berlinie musi budzić wielką nienawiść do nas. To właśnie „Warszawska Gazeta” ostrzega przed coraz bardziej widocznym niemieckim rewizjonizmem. Rewizjonizm w stosunkach międzynarodowych to dążenie przegranego bądź przegranych państw, które znowu urosły w siłę, do zmiany sytuacji międzynarodowej tak, aby zmieniono niekorzystne dla nich warunki umów pokojowych i terytorialnych. Niejednokrotnie pisaliśmy, że zdominowana przez Niemcy Unia Europejska będzie takim wehikułem służącym polityce rewizjonizmu Berlina. W zasadzie biorąc pod uwagę cele Niemiec słowo rewizjonizm to tylko eufemizm, który trzeba zastąpić słowem rewanżyzm. Oczywiście pisząc o tym napotykamy pukanie się w czoło także z prawej strony. Dlatego warto w tym miejscu przypomnieć słowa Stanisława „Cata” Mackiewicza, który już w 1956 roku mówił: „Moim zdaniem rewizjonizm niemiecki jest na długie lata unieszkodliwiony czy powstrzymany ogólną sytuacją. Zachodnie Niemcy, gdyby miały przystępować do rewizjonizmu, to musiałyby przystąpić przede wszystkim do budowania federacji europejskiej”. Oto słowa wizjonera, który już 60 lat temu przewidział, co musiałoby się zdarzyć, żeby parafrazując Pismo, „niemiecka świnia znowu zaczęła tarzać się w błocie”. „Cat” Mackiewicz podczas ciemnej nocy komunizmu, w czasach istnienia żelaznej kurtyny i dwóch państw niemieckich precyzyjnie wskazał drogę, którą pójdą Niemcy. Być może to nasze ostrzeżenia przed kolejną, tym razem pokojową próbą podbicia Europy wywołały akcję Axel Springera wymierzoną w „Warszawska Gazetę”?
Język
„Warszawska Gazeta” posługuje się językiem wyraźnie różniącym się od tego, którego używają inne polskie i polskojęzyczne media. Za ten język jesteśmy bardzo często krytykowani. Proponujemy tym krytykom, aby sięgnęli do politycznych przemówień czy artykułów prasowych z czasów II RP. Albo jeszcze inaczej. Niech cofną się zaledwie o 40 lat, i sprawdzą jakim językiem przemawiali wówczas europejscy politycy, dziennikarze i publicyści. Nasz tygodnik zupełnie celowo i z pełną premedytacja wraca do normalnego i zrozumiałego dla wszystkich prostego języka brzydząc się politycznie poprawnym żargonem i nieznośnym multikulturowym bełkotem. Zdarza się, że i nasi Czytelnicy przez lata poddawani w III RP salonowej propagandzie nie bardzo potrafią zaakceptować prostego i jasnego przekazu zupełnie pozbawionego tych wszystkich nieznośnych lewackich ozdobników charakteryzujących dzisiejszą nowomowę. Otóż zapewniam, że są siły, które zaczynają bardzo się bać tego naszego języka, niemal na równi z przekazywanymi tym językiem treściami. Ten język trafia do ludzi, którzy coraz bardziej pragną powrotu do normalności i kochają nazywanie rzeczy po imieniu. Kończy się mit intelektualistów i mędrców ocenianych według kryteriów mówiących, że najtęższym umysłem dysponuje ten, kto używa największej ilości niezrozumiałych dla ogółu słów i buduje najdłuższe piętrowe zdania wielokrotnie złożone.
Gramy u siebie czy na wyjeździe?
Wyobraźmy sobie, że Axel Springer i Mark Dekan wytoczyli proces Telewizji Publicznej, „Gazecie Polskiej” albo tygodnikowi „Sieci”. Byłoby to logiczne, bo wymienione media wyrażały identyczne jak „Warszawska Gazeta” krytyczne opinie o liście Dekana do podwładnych. Niemcy jednak nie zrobili tego i wydali wojnę tylko „Warszawskiej Gazecie”. Pozywając tamte media niemiecki koncern spotkałby się z ich zdecydowaną solidarną reakcją obronną, do której dołączyliby natychmiast politycy rządzącego układu. Rozpętałaby się wielka awantura wykraczająca daleko poza granice Polski. Berlin naraziłby się na zarzuty ingerowania w wolność słowa i niezależność mediów w Polsce. W przypadku próby zakneblowania „Warszawskiej Gazety”, która jest absolutnie niezależna, odporna na polityczne naciski i nie podczepiona pod żaden partyjny czy finansowy układ, Niemcy mogą znaleźć sobie cichych sprzymierzeńców. Oni są pewni, że ani „dziennikarze niepokorni” od Karnowskich, ani „partyzanci wolnego słowa” od Sakiewicza nie staną w obronie naszego tygodnika, gdyż tytuł „Warszawska Gazeta” nigdy nie przejdzie im przez gardła. Jesteśmy dla nich wyrzutem sumienia, czyli gazetą, która osiągnęła ogromny sukces stawiając na mówienie prawdy i licząc tylko i wyłącznie na swoich Czytelników. Nigdy nie zabiegaliśmy i nie mizdrzyliśmy się do polityków, aby po wyborczym zwycięstwie prawicy, rządzący nam się hojnie odwdzięczyli. Ci publicyści i dziennikarze, którzy przez lata przekonywali, że walczą o poszerzenie w Polsce strefy wolnego słowa, swoim stosunkiem do „Warszawskiej Gazety” zdemaskowali i demaskują nadal swoją wielką hipokryzję i obłudę. Dla nich jesteśmy tylko i wyłącznie kłopotliwą konkurencją w biznesie. Dlatego też pojedynek Warszawska Gazeta – Axel Springer jest tak naprawdę używając terminologii sportowej meczem, Polska-Niemcy. Fakt, że będzie się on toczył przed polskim sądem, czyli na polskim boisku wcale nie oznacza, że zagramy u siebie. Jedyne wsparcie, na jakie możemy liczyć to nasi kibice, czyli Czytelnicy. Niestety zdajemy sobie sprawę, że za niemiecką wygraną po cichu trzymać będą także kciuki „niepokorni” i „partyzanci” licząc na dobrze rozgrzanego sędziego, który pomoże pozbyć im się konkurencji w biznesie. Niech jednak zapamiętają sobie stara mądrą maksymę mówiącą, że ten, kto nie potrafi stanąć okoniem już nigdy nie będzie rekinem.
Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie”
Sprzedaż: www.polskaksiegarnianarodowa.pl, United Express, Warszawa, ul. Marii Konopnickiej 6 lok 227, Tel. 502 202 900
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura