Opuszczasz mieszkanie. Masz 5 minut. Nie wiesz dokąd. Nie wiesz, co się dzieje. Syreny wyją, nikt nie tłumaczy. Internet padł. Dziecko płacze. Radio milczy. Twój telefon nie odbiera sygnału. Na stronie urzędu – ostatni post o sprzątaniu parku. Patrzysz na sąsiadów – też błądzą wzrokiem. Bo nikt z was nie wie, co robić.
To nie film. To Polska. Rok 2025. Państwo, które zawiodło. Społeczeństwo, które nie pytało. I ty – który miałeś czas, ale go zmarnowałeś.
„Polaku, radź sobie sam”. To nie hasło z kabaretu. To oficjalna, niepisana doktryna Rzeczypospolitej Polskiej.
I. Wstyd narodowy: państwo bez tarczy
Mija dekada od aneksji Krymu. Trzy lata od pełnoskalowej wojny na Ukrainie. Dziesięciolecia od ostatnich powodzi, skażeń, awarii. I co? I nic. Polska w 2025 roku to kraj, w którym struktury obrony cywilnej praktycznie nie istnieją, a władze – zarówno centralne, jak i samorządowe – zachowują się, jakby wojna i kryzys były tylko serialem na Netfliksie.
W imię „modernizacji” rozmontowano stary system OC. Zniknęły schrony, zapasy, edukacja, a w zamian pojawiły się broszury, power pointy i konferencje prasowe. Nowa ustawa o ochronie ludności? Świstek papieru bez pokrycia w realu. Zero realnych ćwiczeń, zero wyposażenia, zero odpowiedzialnych decyzji.
II. Władza się schowa, ty zostaniesz na ulicy
Gdy coś się wydarzy – wyciek chemiczny, skażenie wody, blackout, a może rakieta – politycy pierwsi znikną w pancernych schronach lub wylecą z rodzinami do Brukseli. A ty, Polaku? Będziesz stał w kolejce po wodę. Bez radia, bez prądu, bez informacji. Z dzieckiem na rękach i pytaniem: „co robić?”
Przykłady? W 2023 roku w Małopolsce ewakuowano całą gminę z powodu pożaru składowiska chemikaliów – mieszkańcy nie dostali żadnych instrukcji. W 2021 roku na Mazowszu doszło do skażenia ujęcia wody pitnej – komunikaty przyszły z kilkugodzinnym opóźnieniem. W 2022 roku blackout dotknął 140 tys. osób – wielu z nich nie miało ani latarek, ani zapasów.
Tyle że nie będzie komu ci odpowiedzieć.
Bo samorządy traktują obronę cywilną jak balast. Schrony? Nieczynne. Plany ewakuacyjne? W szufladzie, nieaktualne. System alarmowy? Działa od święta. Szkolenia dla obywateli? Nieopłacalne. A przecież to właśnie burmistrz, wójt, prezydent miasta są na pierwszej linii zarządzania kryzysowego. Przykład? Poznań. Gdy w kwietniu 2024 roku mieszkańcy zgłaszali w mediach społecznościowych potężną eksplozję i widoczną łunę nad miastem, Centrum Zarządzania Kryzysowego na swoim oficjalnym profilu Facebookowym informowało jedynie o... prognozowanej pogodzie. Filmy i zdjęcia krążyły po sieci, a mimo to CZK ignorowało sytuację. Oficjalny komunikat brzmiał: „nic się nie wydarzyło”. Dopiero po interwencji dziennikarzy i kolejnej fali presji pojawiła się informacja, że „czekają na dane z policji”.
Podobnych przypadków nie brakuje. W 2022 roku w Gorzowie Wielkopolskim po wybuchu gazu w kamienicy służby przez wiele godzin nie potrafiły uruchomić systemu ostrzegania mieszkańców. W 2023 roku w Zabrzu nie podano do publicznej wiadomości informacji o skażeniu chemicznym w sąsiedztwie szkoły – choć alarm wszczął personel techniczny, urząd miasta milczał przez 18 godzin. Tak wygląda „zarządzanie kryzysowe” w polskich realiach. A przecież zagrożenie czai się czasami tuż za rogiem. W Polsce istnieje kilkaset punktów szczególnego ryzyka: Rafineria Gdańska, Zakłady Azotowe w Puławach, zakłady chemiczne Synthos w Oświęcimiu, czy fabryki farb i lakierów w okolicach Wrocławia – wszystkie znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie osiedli mieszkalnych. Przez Warszawę, Łódź, Poznań czy Lublin codziennie przejeżdżają składy kolejowe przewożące chlor, amoniak, kwas siarkowy i inne substancje niebezpieczne. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego i analiz Państwowej Straży Pożarnej, w promieniu 5 km od potencjalnych źródeł skażenia mieszka ponad 6 milionów osób. Tym ludziom grozi uduszenie, zatrucie, poparzenia chemiczne, a przy nieskutecznej ewakuacji – masowa panika i śmierć. W razie awarii – nie ma systemu, nie ma schronów, nie ma planu. Jest tylko Facebook CZK i komentarze w stylu: „proszę zachować spokój – sytuacja jest monitorowana”. I to ich zaniedbania kosztują nas życie. Tak – życie.
III. Społeczeństwo z amnezją. Dlaczego nic nas nie obchodzi?
Ale czy wina leży tylko po stronie władzy? Nie. My, jako społeczeństwo, od lat akceptujemy fikcję. Wolimy zaklinać rzeczywistość: „jakoś to będzie”. Nie domagamy się ćwiczeń, nie uczymy się pierwszej pomocy, nie mamy zapasów w domach. Śmiejemy się z „preppersów” – czyli osób, które na własną rękę przygotowują się na sytuacje kryzysowe, kompletując zapasy, ucząc się przetrwania, opracowując plany ewakuacji i awaryjne źródła informacji. Szczególnym przypadkiem są tzw. "miejscy preppersi" – osoby mieszkające w miastach, które przystosowują swoje mieszkania do życia bez dostępu do wody, prądu, internetu, uczą się zdobywać informacje w odcięciu od sieci i planują bezpieczne trasy ucieczki z zurbanizowanych obszarów. Mimo to, ignorujemy powiadomienia RCB, odwracamy wzrok od realnego zagrożenia. Bo nie wypada panikować. Podejście „a co mnie to obchodzi?” stało się niepokojąco modne – jako społeczny mechanizm wyparcia i wygodnej obojętności. To postawa, która pozornie chroni przed strachem, ale w praktyce paraliżuje zdolność do reagowania. Kiedy każdy uznaje, że to nie jego sprawa – system przestaje działać. A w sytuacji kryzysowej zostaje już tylko chaos, bezsilność i wyrzuty sumienia. Wystarczy spojrzeć na prozaiczne sytuacje z codzienności: ktoś mdleje na ulicy – większość przechodzi obojętnie, odwracając wzrok lub udając, że nie widzi. Zepsuty samochód blokuje pas ruchu? Zamiast pomóc zepchnąć go w bezpieczne miejsce, kierowcy trąbią, wyzywają i robią zdjęcia na TikToka. Takie zachowania pokazują, że jako społeczeństwo już dziś jesteśmy mentalnie nieprzygotowani do solidarności w sytuacjach kryzysowych – a przecież to właśnie ona będzie kluczem do przetrwania, gdy zawiedzie państwo – a zawiedzie na pewno. Ale nie! Lepiej wstawić zdjęcia i śmieszny mem w media społecznościowe, niż realnie zastanowić się nad tym, co należy w danej sytuacji zrobić. Bo lepiej śledzić promocje w Lidlu niż zadać sobie pytanie: czy przetrwam 72 godziny bez pomocy państwa?
Nie – nie przetrwasz. Bo to nie państwo zawodzi. To my pozwalamy mu zawodzić. Od lat wybieramy polityków, którzy zajmują się sobą. Od lat nie pytamy, gdzie są schrony. Od lat nie uczymy dzieci, jak reagować na alarm. Tymczasem w wielu krajach to standard już od przedszkola. W Japonii dzieci uczą się reagować na trzęsienia ziemi poprzez regularne ćwiczenia ewakuacyjne – nawet w żłobkach dzieci wiedzą, gdzie się schować i jak się zachować. W Korei Południowej szkoły przeprowadzają symulacje ataku chemicznego lub rakietowego, ucząc dzieci w wieku 6–7 lat jak założyć maski, opuścić klasę i zejść do schronu. W Finlandii elementy edukacji kryzysowej – jak udzielanie pierwszej pomocy, zasady działania służb ratunkowych i zachowania w razie alarmu – wchodzą do podstawy programowej już w nauczaniu wczesnoszkolnym. W Szwecji dzieci otrzymują broszury „Om krisen eller kriget kommer” – „Jeśli nadejdzie kryzys lub wojna” – a nauczyciele prowadzą z nimi lekcje o realnych zagrożeniach. Islandia uczy podstaw survivalu w ramach zajęć terenowych w naturze, traktując to jako element wychowania obywatelskiego.
IV. Kiedyś się dało. Dlaczego dziś nie?
W PRL, choć system był opresyjny, obrona cywilna była czymś realnym. Schrony budowano masowo. Każda szkoła uczyła przysposobienia obronnego. Mimo militarnej nazwy, przedmiot uczył właśnie zachowań i postępowania na wypadek różnych zdarzeń. Przykładowy program nauczania przysposobienia obronnego z lat 80. obejmował m.in.: zasady alarmowania i ewakuacji, podstawowe wiadomości o skażeniach chemicznych i promieniotwórczych, obsługę masek przeciwgazowych, elementy pierwszej pomocy, sposoby zabezpieczania schronów, rozpoznawanie sygnałów ostrzegawczych (alarm powietrzny, skażenie chemiczne), a także ćwiczenia praktyczne z budowy prostych systemów alarmowych oraz zachowania w warunkach skażeń. Uczniowie uczyli się także topografii, nawigacji z użyciem mapy i kompasu, oraz organizowania działań grupowych w sytuacjach kryzysowych. Dziś w szkołach zajmujemy się wieloma rzeczami, tylko nie nauką przetrwania. Na przykład w jednej z poznańskich szkół uczniowie uczestniczyli w zajęciach pt. "Jak rozpoznać swoją aurę energetyczną", w innej szkole na Dolnym Śląsku realizowano warsztaty z tworzenia własnych avatarów w metaverse. W jednej z mazowieckich szkół podstawowych prowadzono lekcje o tym, jak zostać influencerem. To wszystko w ramach "nowoczesnych kompetencji XXI wieku". Tymczasem nie uczy się dzieci, jak zatamować krwotok, jak zachować się podczas ewakuacji, jak przygotować zestaw przetrwania czy jak udzielić pierwszej pomocy w razie pożaru czy ataku chemicznego.
Zakłady pracy miały plutony OC. Według danych Ministerstwa Obrony Narodowej z lat 70. XX wieku, w Polsce działało blisko 13 000 zakładowych jednostek obrony cywilnej, które obejmowały m.in. zakłady przemysłowe, kopalnie, elektrownie, fabryki i instytuty badawcze. Przykładowo, Huta im. Lenina w Krakowie posiadała własną straż przemysłową oraz pluton OC z wydzielonym punktem medycznym, magazynem masek i agregatami prądotwórczymi. W zakładach ZAMECH w Elblągu czy Pafawagu we Wrocławiu prowadzono regularne ćwiczenia z ewakuacji, gaszenia pożarów i zabezpieczania infrastruktury w czasie alarmu powietrznego. Te formacje nie tylko istniały formalnie, ale były aktywnie szkolone i integrowane z systemem zarządzania kryzysowego na szczeblu wojewódzkim i krajowym. W wielu miejscach istniały nawet własne schrony oraz procedury reagowania na wypadek skażeń chemicznych czy promieniotwórczych. Nie chodzi o to, by tęsknić za komuną. Chodzi o porównanie skali odpowiedzialności.
Wtedy – mimo braku demokracji – państwo przygotowywało się na wojnę, powódź, skażenie. Ogromną rolę odgrywała Liga Obrony Kraju (LOK), która prowadziła setki klubów strzeleckich, kursy pierwszej pomocy, zajęcia z terenoznawstwa, organizowała obozy przetrwania, zawody sprawnościowe oraz szkolenia dla młodzieży z zakresu użycia sprzętu wojskowego i radiokomunikacji. LOK był potężnym zapleczem edukacyjno-szkoleniowym, a jego działalność była ściśle zintegrowana z systemem obrony cywilnej.
Dziś Liga Obrony Kraju zajmuje się głównie sportem motorowym, modelarstwem i organizacją kursów prawa jazdy. Nie prowadzi żadnych programów masowego przygotowania ludności na sytuacje kryzysowe. Tak samo zresztą jak i zajęcia pozalekcyjne – kiedyś przysposobienie obronne miało obowiązkowe wyjazdy, ćwiczenia w maskach gazowych i symulacje ewakuacji. Dziś w wielu szkołach zamiast tego oferuje się zajęcia „arteterapii z plasteliną”, „relaksacji dźwiękiem gongów” albo warsztaty z „budowania samoświadomości przez taniec intuicyjny” – często przy zerowej frekwencji.
Dziś, w czasach „cyfrowego dobrobytu”, z miliardami na PR-owe kampanie, nie jesteśmy gotowi nawet na pożar składowiska opon.
V. Jak to robią inni? Można – tylko trzeba chcieć
Niemcy: 10 miliardów euro na systemy OC. Rewitalizacja schronów. Nowe kampanie informacyjne. Regularne ćwiczenia.
Czechy: sprawny Zintegrowany System Ratunkowy, jasna struktura dowodzenia. Każdy obywatel wie, co robić.
Litwa i Szwecja: specjalne poradniki dla ludności, rozesłane do każdego gospodarstwa. Masowe ćwiczenia. Ostrzeżenia w mediach.
Węgry i Słowacja: problemy, ale przynajmniej coś działa.
Izrael: każdy nowo budowany dom musi zawierać bezpieczny pokój-schron. Regularne szkolenia obywateli z użycia masek gazowych i reagowania na alarmy. W szkołach prowadzi się symulacje ataków rakietowych i zajęcia z reagowania na zagrożenia chemiczne.
Szwajcaria: obowiązkowe miejsce w schronie dla każdego obywatela, państwowe magazyny żywności i leków na co najmniej 3 miesiące, coroczna kampania edukacyjna i testy alarmów ostrzegawczych.
Singapur: zintegrowany system komunikatów alarmowych w przestrzeni miejskiej, regularne ćwiczenia symulujące katastrofy naturalne, kampanie edukacyjne prowadzone w szkołach i miejscach pracy.
Tajwan: program edukacji obronnej w szkołach średnich, obowiązkowe zajęcia z ewakuacji i pierwszej pomocy, a także rozbudowany system ostrzegania mieszkańców w czasie rzeczywistym.
Polska? Totalna zapaść.
A przecież nie potrzeba wojny. Wystarczy awaria cysterny z chlorem. Skażona rzeka. Mrozy i blackout. To się dzieje. Dziś. W Polsce. Tyle że nie umiemy reagować, bo nas nikt tego nie nauczył. Bo politykom się nie opłaca. A społeczeństwu nie chce.
VI. Co nas czeka, jeśli nie zrobimy nic?
Paniczne ucieczki z miast. Tylko że dziś ucieczka z miasta to nie scenariusz filmu katastroficznego – to logistyczny koszmar. W ostatnich latach wiele polskich miast przyjęło ideologiczną politykę urbanistyczną, która pod pozorem "zrównoważonego rozwoju" wprowadza coraz więcej ograniczeń w mobilności: zwężane są główne arterie, likwiduje się pasy ruchu, montuje spowalniacze, zamieniając centra miast w labirynty pieszo-rowerowe. Hasło „nie będzie autostrady przez centrum” brzmi może efektownie, ale w sytuacji masowej ewakuacji zamienia się w wyrok. Gdy trzeba będzie w pośpiechu opuścić miasto – nie da się tego zrobić rowerem miejskim ani tramwajem. Brak alternatywnych tras, ograniczona przepustowość ulic i brak planów ewakuacji w miastach liczących setki tysięcy mieszkańców – to prosta droga do zatorów, paniki i chaosu. Takie działania nie tylko ignorują realne zagrożenia, ale wręcz je potęgują.
Brak koordynacji służb. Służby krajowe, ale przede wszystkim miejskie i lokalne, w sytuacji kryzysowej opierają się niemal wyłącznie na działaniach straży pożarnej. A ta – w chwili realnego zagrożenia – będzie w całości zajęta likwidacją skutków katastrofy: gaszeniem pożarów, zabezpieczaniem chemikaliów, ratowaniem ofiar. Nikt nie będzie miał zasobów, by organizować masową ewakuację czy informować mieszkańców. Co więcej, plany ewakuacyjne największych polskich miast – jeśli w ogóle istnieją – pochodzą często z lat 90. lub początku lat 2000. i nie były od tamtej pory aktualizowane. W Warszawie główny plan ewakuacyjny opracowano w 2004 roku, w Poznaniu – w 2001 roku. Często są to dokumenty tajne lub częściowo niejawne, co uniemożliwia społeczeństwu ich weryfikację. Ich zakres ogranicza się zwykle do ogólnych założeń bez konkretnych scenariuszy, procedur dla mieszkańców czy planów logistycznych. A przecież ewakuacja miasta to nie tylko teoria – to działanie, które musi być przećwiczone, opisane i znane każdemu obywatelowi. Bez tego każda próba ratunku zamieni się w chaos i dramat.
Masowe ofiary w wyniku chaosu informacyjnego. W teorii sposoby informowania ludności są szczegółowo opisane w dokumentach administracji rządowej i lokalnej: mają to być syreny alarmowe, komunikaty RCB, komunikaty radiowe i telewizyjne, informacje SMS od operatorów sieci komórkowych oraz publikacje na stronach internetowych urzędów i w mediach społecznościowych. W praktyce jednak wiele z tych kanałów zawodzi. W małych miejscowościach syreny są często niesprawne lub wyłączone z powodu oszczędności. System RCB opiera się na sieci GSM – a ta w czasie masowego kryzysu może się przeciążyć lub przestać działać. W dużych miastach informacja często rozprasza się w chaosie wielu źródeł – profil urzędu, profil CZK, media lokalne, brak spójnej i jednoznacznej komendy. W sytuacji awaryjnej, przy przeciążonej infrastrukturze i braku wcześniejszych ćwiczeń, realne dotarcie z informacją do mieszkańców będzie opóźnione, nieskuteczne lub chaotyczne. A to oznacza, że w momencie zagrożenia tysiące ludzi mogą nawet nie wiedzieć, że coś im grozi.
Dezinformacja, strach, przemoc. W wielu miastach nie przewidziano żadnych szczegółowych procedur na wypadek sabotażu informacyjnego, cyberataków, rozpowszechniania fałszywych komunikatów czy celowego siania paniki. Dokumenty kryzysowe, o ile istnieją, koncentrują się na aspektach logistycznych – ewakuacji, działaniach służb, koordynacji ratownictwa – ale pomijają rosnące zagrożenie, jakim jest dezinformacja w czasie kryzysu. Tymczasem już dziś widzimy, jak łatwo rozchodzi się panika, plotka lub zmanipulowany przekaz – a władze nie mają ani procedur, ani narzędzi, by temu skutecznie przeciwdziałać. Coraz częstsze są przypadki celowego wzbudzania strachu przez fałszywe alarmy bombowe w szkołach, rozpowszechniania fake newsów o skażeniu wody, a nawet prób destabilizacji lokalnych społeczności. A to wszystko dzieje się w czasie pokoju. Co będzie, gdy zagrożenie będzie realne? Kto przejmie kontrolę nad informacją, nad emocjami, nad gniewem tłumu? W wielu analizach międzynarodowych wprost wskazuje się, że wzrost przemocy, chaosu i rozruchów to naturalna konsekwencja nieprzygotowanego państwa w czasie kryzysu. Polska w tym obszarze jest zupełnie bezbronna.
Dzieci pytające rodziców: „Dlaczego nikt nas nie uprzedził?” Dorośli również będą o to pytać – bo jesteśmy przyzwyczajeni, że otrzymujemy wszystko na tacy, podane, że ktoś za nas coś zrobi, wyda komunikat, nakaże, zorganizuje. Odzwyczajono nas od odpowiedzialności, samodzielności, przygotowania. Żyjemy w iluzji systemu, który ma za nas myśleć, działać i chronić. Tyle że w chwili prawdziwego zagrożenia nie będzie żadnej tacy – będzie pustka, strach i dezorientacja. I wtedy pytanie „dlaczego nikt mnie nie uprzedził?” zabrzmi już nie jak skarga, ale jak ostatni wyrzut sumienia.
Gdy twoje dziecko zapyta: „Tato, czemu nikt nas nie ostrzegł?”, nie będziesz mógł powiedzieć: „nie wiedziałem”.Bo wiedziałeś.I nic nie zrobiłeś.
CO MOŻEMY ZROBIĆ?
Żądać natychmiastowego audytu OC w każdej gminie. Nie wystarczy ogólny raport – potrzebna jest szczegółowa kontrola: stanu schronów, wyposażenia, procedur ewakuacyjnych i systemów informowania. Mieszkańcy mają prawo wiedzieć, co ich gmina zrobi w razie katastrofy i gdzie mają się schronić.
Tworzyć lokalne grupy samopomocy – sąsiedzkie siatki bezpieczeństwa. To mogą być proste inicjatywy: wymiana kontaktów, ustalenie wspólnych punktów zbiórki, dzielenie się wiedzą i zasobami, wspólne zakupy sprzętu ratunkowego. W sytuacji kryzysowej sąsiad będzie bliżej niż jakakolwiek służba.
Domagać się ćwiczeń w szkołach i zakładach pracy. Nie fikcyjnych pogadanek, ale realnych symulacji: ewakuacji, odcięcia mediów, skażenia. Z udziałem dzieci, pracowników, służb. Regularnie, z oceną gotowości i korektą błędów.
Przygotować własny plan: zapasy, kontakt z rodziną, wiedza. Każde gospodarstwo domowe powinno mieć zestaw przetrwania na minimum 72 godziny, ustaloną procedurę kontaktu w razie awarii sieci oraz mapę z zaznaczonymi trasami ewakuacji i punktami bezpiecznymi.
I najważniejsze: przestać ufać, że „państwo się nami zajmie”. Nie zajmie się. A jeśli już, to za późno. Każdy obywatel musi zakładać, że przez pierwsze godziny lub dni będzie zdany wyłącznie na siebie, swoją rodzinę i najbliższe otoczenie. Wtedy nie będzie miejsca na pretensje. Będzie tylko rzeczywistość.
Zakończenie: Wolność nie jest dana raz na zawsze
Bezpieczeństwo to nie luksus. To fundament wolności. Jeśli sami o nie nie zadbamy, nikt tego za nas nie zrobi. I pewnego dnia może się okazać, że budzimy się nie w państwie prawa, lecz w ruinach państwa pozoru.
Źródła:
NIK o stanie OC
Czechy i Słowacja – raport
Raport BBK Niemcy
Litwa – poradnik dla ludności
Schrony i zaniedbania – Money.pl
Obrona cywilna w PRL – ColdWar.pl
Założyciel i redaktor obywatelskiego projektu publicystycznego „Kontra”.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo