[transkrybowania raptularza mego z lat młodzieniaszkowatych, czyli późnogierkowskich, solidarnościowych i stanowojennych ciąg dalszy]
Partyjni i niepartyjni
Podział na „czerwonych”, czyli „partyjnych” i „niepartyjnych” był dla nas wówczas, w naszej rodzinie i środowisku, bardzo ważny. Ba, podstawowy. Każdy niepartyjny zdawał się z metra, potencjalnie „nasz”, partyjny zaś – „czerwony”, „ich”.
Ale uwaga! nie był to jednak podział prosty! (co dość trudno wytłumaczyć dzisiejszemu młodziakowi). Bo, na przykład, nie chodziło o taki podział, jak podczas wojny: na Polaków i folksdojczów. Co więcej, przedwojenne i wojenne biografie tudzież rodowe tradycje niekoniecznie określały stosunek do peerelu i partyjniactwa. Partyjni miewali koneksje „sanacyjne”, „arystokratyczne”, „akowskie”, miewali też ojców zamordowanych w Katyniu. Przedwojenne poglądy i pochodzenie nie określały jednoznacznie powojennego światopoglądu i stanowiska. Mimo, że – zwłaszcza w początkowych dekadach peerelu – mogły były generować nękanie przez system. Wszakże nie musiały. Często na odwrót – stanowiły podnietę do partyjniackiego zaangażowania, po części ku własnemu bezpieczeństwu, acz głównie ku własnej komunistycznej karierze (vide Jaruzel).
Między innymi dlatego świat komuny był raczej szary niż czarno-biały. Zaledwie niektóre sylwetki ludzkie odcinały się od reszty osób średnio-lekko nie-zdecydowanych; ale nawet i te figury przeważnie żyły zgodnie pośród akceptujących komunę, przyjmowały państwowe posady i odznaczenia. Walka na ostre przyszła za Solidarności. Dopiero! Ale zacznijmy…
…ab ovo…
…czyli od informacji podstawowych. Otóż istniał pezetpeer – PZPR – to znaczy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, alias szeroka grupa poparcia dla władzy, dla ideologii bezbożnictwa, dla świeckości. Jako rzekome ramię klasy robotniczej pezetpeer grał – zamiast owej klasy robotniczej – rolę „przewodnią”. Ale tak naprawdę nie rządził pezetpeer, tylko jego ścisła wierchuszka.
Pierwszy sekretarz
I tak na czele pezetpeeru stał pierwszy sekretarz –najważniejszy jedynowładca, zarazem główny reprezentant peerelu na zewnątrz i do wewnątrz. Żaden premier czy „prezydent” mu nie podskoczył. Jako dowód na ten stan rzeczy pozwolę sobie zacytować dziecięcą, częstochowską rymowankę, którą jako bodaj dziesięciolatek złożyłem pod wpływem myszy hasających w dużym, stojącym zegarze kórnickiego domu moich Dziadków:
W nocy, w pokoju, w starym zegarze,
Kiedy dwunastą godzinę wskaże
Myszy brewerie wszczynają swoje.
Lecz ja się nigdy ich nie boję:
Myszy to stare, od króla Popiela,
Lat sobie liczą wiela, oj, wiela
I już dla ludzi niegroźne wcale.
Lecz – wyczytałem w starej kabale –
Że gdy zła władza Polsce zagraża,
Poźrą pierwszego sekretarza.
Gierek jako monarcha…
Tym niemniej ówczesny pierwszy sekretarz – Gierek – do pewnego momentu budził jakieś pozytywne emocje. Panowało przekonanie (jakże często żywione we wszelkich tyraniach!), że najważniejszy człowiek w państwie, choć „popełnia błędy, błądzi”, to „praw jest i uczciwy”, ba, „chce dobrze”, tylko że „wszyscy wokół stojący prawem i lewem rządzą”. Ten wpis z 14 lutego 1979 roku uzupełniłem dwa lata później dodatkiem: „Niestety. Przyszłość pokazała, że on nie mniejszą był świnią”. Wcześniej w dziecięcej naiwności, w „marzeniach skrytych o rewoltach” (i to też jest cytat dosłowny) wyobrażałem sobie, że w razie czego ów Gierek mógłby przekształcić peerel w jakąś porządną… monarchię.
Teraz wiem, że owe dzieckowate pomysły miały za tło prawdziwą, Gierkową politykę. Gierek starał się o „staropolskie” i „monarsze” koneksje dla swojego reżimu. Za jego czasów na banknotach zaczęli pojawiać się częściej polscy monarchowie, odbudowany został Zamek Królewski w Warszawie, rozdmuchano rekonstrukcję pomnika grunwaldzkiego w Krakowie z konnym posągiem Jagiełły na szczycie… i tak dalej. Nie ma wątpliwości, że odbudowa Zamku to efekt marzeń o monarszej „dekoracji” peerelowskiej władzy. Pierwotnie część odbudowanego Zamku miała być rządową rezydencją. Tylko rok 1980 wszystko „zepsuł”.
…i Jaruzel już bez złudzeń…
Tak zepsuł, że potem, gdy pierwszym sekretarzem został Jaruzel, odnotowałem (uwaga! w zasadzie nic o nim konkretnego nie wiedząc!), iż ów nowy władca
…z pewnością sumienia też nie ma czystego, bo nikt, kto dotąd władzę [w peerelu] piastował, mieć go [sumienia czystego] nie mógł. [t. I, fol. 50 verso]
Przybudówki
W stosunku do pierwszego sekretarza premier rządu i przewodniczący Rady Państwa stali w cieniu. Ale i oni byli partyjni (czasem tylko dla niepoznaki niby „nie”, a zatem „bezpartyjni”). No bo istniały jeszcze dwie partie „sojusznicze” – Polskie Stronnictwo Ludowe oraz Stronnictwo Demokratyczne. Skromne przybudówki pezetpeeru, dzięki którym komuniści mogli utrzymywać, że działa u nas system wielopartyjny (w przeciwieństwie do systemu jednopartyjnego Chin albo ZSRR). Przynależność do SD i PSL była dla nas (w oczach rodziny) stosunkowo mniej hańbiąca, tym niemniej – hańbiącą również była.
Partyjni prominenci i szeregowi
Oczywiście partyjni dzielili się na „prominentów” i szeregowych. Słowo „prominent” rozpowszechniło się wprawdzie dopiero się za „odnowy”, czyli już za Solidarności. Oznaczało człowieka, który dzięki swojemu ustawieniu w partii, rządzie czy administracji ma wysokie stanowisko, nadzwyczajne (bo normalnie niedozwolone) dochody i żyje ponad stan. Ale mimo tego, że słowo to było wcześniej nieznane, od początku rozróżnialiśmy partyjnych szeregowych i tych super-sytuowanych.
W dniu 30 kwietnia 1979 roku zapisałem, że „wstrząsnęła mną” informacja dokładna o „szubrawcach wielkich” – czyli o krewnych Gierka, którzy w „mieście jednym”, w dzielnicy zwanej popularnie „Gierkówka”, masowo budują sobie wille, rzekomo uzyskawszy „na nie fundusze z C[entrum] Z[drowia] D[ziecka]”. Czyli ze skandalicznej malwersacji. Zastrzegałem jednak, że po części mogą to być plotki… notując zarazem opinię któregoś z partyjnych „szeregowców” o innym skandalu:
…jeden z nisko położonych [sic!] partyjnych był w Strzeszynku [podpoznańska miejscowość letniskowa] na okazyjnym balu dla „szych” – całkiem przypadkowo. Wstrząsnęło nim, jaki tam luksus w daczach tych udzielnych niemalże „komesów”. Baseny, woda grzana w nich, pokoje, wszystko. [t. I, fol. 34 recto]
Anegdota propagandowa: dobry pan
Pewna część plotek o partyjnych luksusach miała charakter legend „utrwalackich”, a rozpuszczali je sami czerwoni. Takie plotki sugerowały, że pierwszy sekretarz czy premier to dobry pan, ludzki pan. Słyszało się więc, jak to premier Jaroszewicz i ktoś tam jeszcze jechali limuzynami po prowincji; aż napotkali kmiotka ubogiego, który konnym wozem zatarasował im drogę i ruszyć nie mógł. Oni zaś, zamiast się wywrzeszczeć, milicję zawołać i go skasować, wykupili wszystko co miał na sprzedaż, płacąc dobrą cenę i po ramieniu poklepując.
Czerwony Książę: anegdota mimo woli propagandowa:
Osobną kategorię stanowili synalkowie i córeczki prominentów. Ci przeważnie nie pełnili funkcji, tylko się szlajali i siali dolarami (walutą teoretycznie zakazaną, zachodnią), które mieli od tatusiów. Tu przynależy owa sławna opowieść o tym, jak to Olbrychski dał jednemu z czerwonych paniczów po mordzie (bodaj, że Jaroszewiczowi juniorowi za złe słowo o Papieżu-Polaku albo o Maryli Rodowicz, ale wersje krążyły rozmaite). Sam fakt wspólnego bycia i picia przy jednym stoliku: luminarza polskiej sztuki („naszego” Kmicica!) i młodego „Czerwonego Księcia” dawał do myślenia. Czerwona Warszawka miała w ten sposób swój podły, bo podły – ale jakiś tam „dwór”, taką „półelytę”, namiastkę salonów.
Czerwony Książę: anegdota autentyczna
Moi Mama i Tata od czasu do czasu też mieli z tą elytą, acz ubocznie, do czynienia. Niekiedy celowo – z racji jakiegoś państwowego zamówienia. Niekiedy zaś z przypadku. W marcu 1979 Mama, będąc służbowo w Warszawie, weszła do jednej z restauracji w centrum.
[…] Wszystkie miejsca były zajęte: jedynie przy pewnej kobiecinie średnio-większego wieku można było znaleźć krzesło do „dosiadki”. Wokół stoliki zajęte łeb w łeb – szczególnie hałaśliwie zachowywała się grupa młodych ludzi przy stoliku obok. Hałaśliwie wykrzykiwali, rozmawiali; kelner, do którego zwracali się „kochasiu” i „przyjacielu” usługiwał im na jednej nodze. Nie było jednak rady: jedyne miejsce obok – więc mama usiadła.
Nagle kobieta, do której mama się dosiadła, zaczęła gadać od rzeczy, a następnie mdleć i osuwać się z krzesła. Mama chciała ją podtrzymać, ale nie dałaby rady, gdyby od „hałaśliwego” stolika nie wstał jeden z młodych ludzi. Pani się ocknęła i… w zasadzie nieistotne, co się okazało; istotne, że niedoszła zemdlona zaczęła wybawcy dziękować:
– A, bardzo panu dziękuję, widać, że ma pan dobre serce – powiedziała do faceta z hałaśliwego stolika.
– Oo – odparł ten – to nie ja mam dobre serce, to kazał mi zrobić Pan Jaroszewicz.
– No i niech pani pomyśli – zdziwiła się […] [mówiąc potem do Mamy] – taki brzydki, a taki dobry! [t. I, fol. 24 verso – 25 recto]
Mowa niewątpliwie o owym synu premiera Piotra Jaroszewicza, młodym Jaroszewiczu, który – jak sobie zapisałem – był znanym kierowcą rajdowym i utracjuszem („podobno rozbija wozy jeden po drugim”) , a określano go
…na Zachodzie mianem „Czerwony Książę”. Nosi bródkę, ma wąsy, czuprynę i w ogóle podobno ciemny facet. [t. I, fol. 25 recto]
Jak widać, ten Czerwony Książę miał swój przyboczny dwór, działający w jego imieniu. I dobry, ludzki pan był z niego!
[CDN]
Inne tematy w dziale Kultura