Tytuł nie wprowadza w błąd.
Tytuł nie ubliża.
Ma on tylko podkreślić, że planowane pod koniec maja bieżącego roku spotkanie Obamy i Komorowskiego w Warszawie, będzie próbą zbliżenia dwóch różnych światów jakimi są od dawna Stany Zjednoczone Ameryki i Europa, Ameryka i Polska.
Zjawisko oddalania się tych dwóch kontynentów opisał już 21 lat temu znakomity, choć niezwykle nieprzychylny Polsce Alain Minc w książce „Wielka iluzja”.
Minc jest pisarzem i finansistą. Był też doradcą francuskich prezydentów.
W cytowanej książce, której fragmenty przetłumaczyłem sobie dowolnie na użytek tej notki, gdyż nie wiem, czy istnieje jej polskie wydanie, Minc pisze, że gdy w 1941 roku Amerykanie przybywali na ratunek Europie, to czynili ów gest jako nieodrodni synowie kontynentu, który kiedyś opuścili ich ojcowie. Kulturowo, mentalnie, ekonomicznie, a nawet ze względów snobistycznych czuli się oni tak, jakby do Europy wracali do siebie na „stare śmieci”.
Niestety, po upływie siedemdziesięciu lat wszystko się zmieniło. Mexico City, Caracas, czy Saint Domingue jest dużo bliżej USA, niż Warszawa, Neapol, czy Madryt. Nowy typ społeczności, ni to amerykańskiej, ni to meksykańskiej, nie ciąży już naturalnie w kierunku Madrytu. Przeciwnie, to raczej Madryt ogląda się dziś w stronę Waszyngtonu.
A czym jest Europa dla nowo naturalizowanego Amerykanina, który jest emigrantem z Meksyku? Albo dla Murzyna z Alabamy lub dla Chińczyka z San Francisco?
Dla nowego pokolenia Amerykanów Europa jest niezbyt precyzyjnie określonym punktem na mapie świata, przedmiotem zainteresowania ściśle wyspecjalizowanych biur podróży lub co najwyżej pożółkłą kartką pocztową dziadka, który walczył o wyzwolenie Paryża.
I ci Amerykanie mieliby umierać dziś za Gdańsk?
Trudno także nie zauważyć bliskich amerykańskich związków na kontynencie amerykańskim. Chodzi zwłaszcza o Meksyk i Kanadę. Meksyk dostarcza im ropę i emigrantów, którzy stanowią tanią siłę roboczą cenowo porównywalną z tajlandzką. A Kanada, to praktycznie 51 stan USA, bogaty w zasoby naturalne, oferujący nowe przestrzenie, otwierający nowe granice.
Do tego dochodzi nadal bliższe niż europejskie, ciążenie w kierunku Ameryki Południowej. Brazylia, Wenezuela, Argentyna, to nadal z amerykańskiej perspektywy bliżej, niż Bruksela, czy Ryga.
Nowa amerykańska doktryna zwraca się więc coraz rzadziej w kierunku sentymentalnych, europejskich korzeni. I byłoby naiwnością sądzić, że więzy krwi z Europą będą odgrywać w amerykańskiej polityce jakąkolwiek rolę.
Tak mniej więcej można streścić poglądy Alain Minc’a z książki "Wielka iluzja" wydanej w 1989 roku staraniem Grasset. Polecam jej lekturę doradcy Komorowskiego do spraw zagranicznych.
Polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych nie jest oczywiście wolna od błędów, zaś pod względem ekonomicznym kraj ten jest na pewno w niezwykle trudnej sytuacji sądząc choćby po wczorajszych doniesieniach dotyczących zadłużenia USA 46.000 dolarów na osobę, aż nie chce się wierzyć!). Naiwnością byłoby jednak przypuszczać, że tragicznie nieporadna dyplomacja RP będzie zdolna wykorzystać problemy zamorskiego partnera i wykorzystać jego słabość.
Słyszałem, że Komorowski zamierza zwołać posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, aby jak przed spotkaniem z Miedwiediewem, nasi uczeni w piśmie zainspirowali go nową wizją, tym razem polsko – amerykańskich stosunków podczas wizyty Obamy w Polsce pod koniec maja. Inspiracją dla rozmowy z II światową potęgą było jak pamiętamy, spotkanie Komorowskiego z Jaruzelskim.
Znając więc wielką intuicję prezydenta RP przypuszczam, że wśród zaproszonych na posiedzenie Rady gości znajdzie się tym razem na pewno towarzysz profesor Longin Pastusiak, nasz najlepszy specjalista w sprawach relacji polsko – amerykańskich i znawca amerykańskich prezydentów.
Więc bój się Obamo i drżyj Ameryko,
my Naród...
Inne tematy w dziale Rozmaitości