Jest dziś na świecie grupa przywódców, którzy swoją popularność zawdzięczają genialnej medialnej grze i charyzmie. Takim przywódcą był przed swoją pierwszą elekcją Nicolas Sarkozy. Mówię w czasie przeszłym, gdyż w tym przypadku jest to wdzięk szybko przemijający.
Śmieszny starzec Berlusconi, dzięki kreowaniu się we własnej telewizji, może pozwolić sobie na każdą błazenadę.
Siła przywództwa biła od Jose Luis Rodriguez Zapatero. Dało mu to niemal nieograniczone zaufanie społeczeństwa na początku rządów. Czym kończą się te rządy? Tusk obiecuje mu dzisiaj poprzeć europejski pakiet pomocy dla bankrutującego hiszpańskiego przywódcy.
A kto pomoże Donaldowi Tuskowi? Oczywiście charyzmatyczny Barack Obama, amerykański prezydent bujający właśnie w tej chwili gdzieś pomiędzy Europą i Ameryką w swoim potężnym force one.
Zakończona właśnie wizyta amerykańskiego prezydenta w Polsce wypełniona była kilkoma deklaracjami w bardzo starym stylu. Amerykanie i Polacy deklarują, że będą przeciwstawiać się wspólnemu zagrożeniu. My mamy 100-tysięczną armię, Amerykanie obiecają dorzucić eskadrę kilku samolotów F-16 z Włoch, plus kilkunastu boys do obsługi bazy w Łasku. Razem powinniśmy więc zawojować świat.
Nie od razu pójdziemy jednak razem na wojnę. Najpierw, jak zapowiadał Komorowski i Obama, będziemy próbowali zmiękczać niedemokratyczne reżimy. Obaj prezydenci wyrazili stanowcze „niet” dla tyrańskich rządów u granic Polski i potępili Łukaszenkę. Oswajają drugiego dzikusa u naszych bram. Ukraiński niedźwiedź został przez Komorowskiego doprowadzony przed Obamę i podobno stał grzecznie na dwóch łapach przez piętnaście minut.
Dalszą naszą wspólną strategią będzie bezpieczeństwo energetyczne. Aby uniezależnić się od większego wschodniego niedźwiedzia Polacy i Amerykanie pomyślą w jaki sposób zabrać się za wydobywanie polskiego gazu z łupków, bo jak się okazuje, nie robi się tego metodą odkrywkową, o czym prezydent RP był przekonany jeszcze całkiem niedawno.
RP i USA pomyślą także o tym, czy nie należałoby wybudować gdzieś w Polsce siłowni atomowej, która także mogłaby wzmocnić nasze bezpieczeństwo energetyczne.
Gdy ruszą już te wielkie polsko – amerykańskie dzieła, Obama postara się poprzeć ustawowe zmiany w kongresie tak, aby każdy Polak, tak jak chce Donald Tusk, mógł robić zakupy nie w Biedronce, bo tam niech chodzi biedak Kaczyński, ale na Piątej Alei, żeby nabijać kabzę amerykańskim sklepikarzom. W rewanżu Obama wpadnie za jakieś dwa lata z córkami, aby pokazać im Muzeum Żydów w Warszawie.
I tak zakwitnie szczęście...Na każdym kroku mówił o tej powszechnej szczęśliwości w Polsce amerykański prezydent. On wmawiał Komorowskiemu i Tuskowi, że Polska potęgą jest i basta. A oni co? Uwierzyli. No bo jak nie wierzyć Ameryce. Zresztą Obama ma tyle charyzmy że łatwo przekona kombatanta II wojny światowej, że mógłby jeszcze lecieć do Afganistanu. Obama kocha zresztą wszystkich: Irlandczyków, Francuzów, Niemców, Arabów, Rosjan – wszystkich. Barack Obama kocha świat. Dlatego Polska kocha Baracka.
Barack Obama nie kochał tylko jednego: Osamy ben Ladena. Dlatego chciał popatrzeć jak go tam zabijali jego boys...
Generalnie, wizyta prezydenta USA w Polsce była więc spektaklem miłości Bronka, Donka i Baracka. Nie wynika z niej nic, poza deklaracjami.
Konstatacja ta nie jest wnioskiem mądrego Polaka po fakcie, lecz stwierdzenie z którym dzieliłem się z Czytelnikami salonu24 kilka tygodni przed wizytą.
Przepowiedziałem nawet, (przeczytajcie, kto czyta nie błądzi...) że nie wyobrażam sobie tej wizyty bez udziału towarzysza Longina Pastusiaka. No i oczywiście nie zawiodłem się. Któraś tam ze stacji telewizyjnych zaprosiła tego komunistycznego eksperta.
Przypuszczam, że ani prezydent RP, ani premier polskiego rządu nie są na tyle naiwni, aby nie wiedzieli wcześniej, co taka wizyta może przynieść. Zastanawiam się więc dlaczego zrobiono z niej 24-godzinny spektakl oblężonego miasta oddanego wyłącznie do dyspozycji szanownego gościa i jego goryli. Kontrolowali oni zza każdego winkla, z samochodów, wieżowców, zza barierek i sznurów, z helikopterów i motocykli, każdy ruch swojego prezydenta. Nawet katedra polowa, gdzie Obama przebywał 15 minut, aby zapalić świeczkę dl aofiar z 10 kwietnia 2010 zatrzasnęła się za Amerykaninem z łoskotem, a w odrzwiach stanęli faceci gotowi roztrzaskać każdego, kto chciałby w tej chwili odmówić w kruchcie modlitwę za zmarłych.
Jak nie znoszę bufonady Lecha Wałęsy, tak rozumiem jego postawę i niechęć brania udziału w 24-godzinnej sesji pamiątkowych zdjęć dla kilku wybrańców narodu.
Jak podziwiałem Jarosława Kaczyńskiego za jego postawę wobec prezydenta i premiera RP, tak doskonale rozumiem, że jego wyjątkowa wizyta na Krakowskim Przedmieściu, a później w Katedrze Polowej była niepowtarzalną okazją do próby powiedzenia Obamie na co liczymy gdy chodzi o Amerykę i NATO w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Resztę spraw Donek, Bronek i Barack mogli załatwić po irlandzku – przy piwie.
ps
- Czy nie było tym razem prezydenckich gaff - zapytacie? Nasz pan prezydent ujął mnie zapowiedzią, że o pewnych sprawach "będzie mówił na dinerze". To zapewne jakieś nowe słowo, które znajdę w wikipedii.
Inne tematy w dziale Rozmaitości