Raz do roku wyjeżdżamy gdzieś z synem, aby w dniu jego urodzin uczestniczyć w jakimś wzruszającym wydarzeniu muzycznym w Europie. Marcin wprawdzie przekonuje, że w Polsce również nie brak wielkich zespołów i solistów, ja jednak lubię tę naszą coroczną wyprawę do coraz to nowych sal koncertowych.
Tydzień czasu spędziliśmy więc tym razem w Eisenstadt, maleńkiej, liczącej 12 tysięcy mieszkańców miejscowości, 50 kilometrów od Wiednia. Dwa kroki od granicy mieści się tutaj zamek węgierskiej rodziny Esterhazy zwany „węgierskim Wersalem”. Tu przez połowę swoich dni żył i pracował Józef Haydn. W drugiej dekadzie września zjeżdżają do Eisenstadt najlepsze orkiestry świata, aby uczcić pamięć wielkiego muzyka. 15 września w Sali Haydna wystąpił na zamku wégierskich książąt 87-letni sir Neville Marriner, legendarny twórca londyńskiej Academy of St Martin in the Fields. Nagrał z nią blisko 900 płyt, a światowym przebojem była jego ścieżka dźwiękowa do filmu Foremana “Amadeus”. Jego orkiestra nie istnieje już od dobrych dziesięciu lat. Dlatego Marriner poprowadził w Eisenstadt Wiedeńskich Filharmoników. Mimo, iż wśród trzech klasyków wiedeńskich Haydn nie jest moim najbardziej ulubionym kompozytorem, to słuchanie tak wybitnych muzyków pod batutą jednego z największych współczesnych dyrygentów będzie i dla mnie niezapomnianym wspomnieniem. Nie mogłem więc powstrzymać impulsu, aby po koncercie nie podejść do sir Marriner’a z wyrazami najwyższego uznania. Znajomi i syn bali się niezwykle, gdy zerwałem się nagle od stolika w restauracji naprzeciw zamku Esterhazy'ch i podbiegłem do mistrza. Marriner przyjął jednak słowa uznania z entuzjazmem, podał mi nawet rękę, zezwolił na zrobienie mu zdjęcia i zaprosił na swój koncert w Polsce w październiku. Będzie go można podziwiać między innymi w Gdańsku.
Gdy już byliśmy z synem w drodze powrotnej do Polski usłyszeliśmy w radio wiadomość, że w okolicach Wiednia nastąpiło nagłe załamanie pogody. Cudowna jesień nad Jeziorem Nezyderskim zamieniła się w listopadową zawieruchę. Na płytkim jeziorze wywracało ponoć żaglówki. A gdy dojeżdżaliśmy już do Polski, radio donosiło o krążącym po ulicach Wiednia szaleńcu, który z ukrycia strzelał z broni do przechodniów i kierowców.
A przecież po koncercie, już zasypiając z synem w hotelu, mówiliśmy sobie, że było coś niepokojącego na zamku, przy szampanie, wśród tych elegancko ubranych pań i dostojnych panów. Że coś niepokojącego działo się i dzieje nad tym pięknym, modrym Dunajem, gdzie w czasie ekshumacji odkryto, że po śmierci, ktoś odciął Haydnowi głowę. Jest coś niepokojącego, gdy wieczorem jedzie się przedmieściami Wiednia, gdzie na ulicy nie spotyka się żywego ducha, a zza zamkniętych okiennic nie wydobywa się żaden promyk światła. To przecież w takiej atmosferze 76-letni morderca Josef Fritz przez 24 lata więził i gwałcił swoją córkę i był skazany na dożywocie właśnie tu, w Sank Polten, 60 kilometrów od Wiednia.
Więc syn coraz mocniej wciskał pedał gazu w podłogę naszego samochodu i gnaliśmy jak szaleni w kierunku granicy…
Inne tematy w dziale Rozmaitości