Ta wojna na prawie 400 komentarzy była straszna, ale widać, że wielu z nas może się porozumieć w sprawie 4 czerwca 1989. Wyszło na to, że i Rybitzky w gruncie rzeczy nie twierdzi, iż nic się wtedy nie wydarzyło. Ja z kolei nie udaję, że było to największe polskie święto, dzień, który dał początek erze powszechnej i wiecznej szczęśliwości.
Dziś Rybitzky pisze o Polsce rok później - 4 czerwca 1990 - i ma dużo racji. To oczywiste, że dużą część szans z 1989 zmarnowaliśmy, że z lidera przemian spadliśmy niemal na koniec tabeli - choć nie widzę tego tak ostro jak Rybitzky i na pewno nie wrzucę do jednego worka Jaruzelskiego i Mazowieckiego.
Chętnie polecam też post Grzegorza Wołka - choć porównanie 4 czerwca do Grunwaldu jest cokolwiek przesadzone :) Podobnie za przerysowane, ale poniekąd zrozumiałe uważam słowa blogera Łużyce, iż euforia z 1989 rozpłynęła się trochę tak, jak ta z 1815.
Nawet "rozdziawiona gęba" stoję z boku i patrzę nie rozdziawia gęby mojej. Skoro sam widzę wiele zmarnowanych szans, muszę uznać za uprawnione także i takie spojrzenie. Diagnoza dzisiejszej Polski w owym poście jest mocno wyrywkowa, ale trudno powiedzieć, że nieprawdziwa.
Jedna teza stoję z boku i patrzę jest jednak tak fałszywa, że nie odpuszczę. Napisał bowiem: Tysiące kilometrów szyn zostały zwiniętych i przerobionych na żyletki. Czyżby? Owszem, tysiące kilometrów wyłaczono z ruchu - i zarosły trawą. Nie wiem, czy opłacałoby się demontować szyny. Ale można, do cholery, zaasfaltować przejazdy i zmienić oznakowanie. Tymczasem wciąż łamiemy sobie zawieszenie, a policja lubi się zaczaić i łapać tych, którzy nie zatrzymają się przed "niestrzeżonym przejazdem" - choć od lat nie widziano tu pociągu.
Inne tematy w dziale Polityka