Wzrost nam trochę rośnie, słupki na tle Europy wyglądają nieźle, o kryzysie niemal nikt już nie mówi. A przecież kryzys jest, widoczny gołym okiem, i to zwłaszcza tam, gdzie się zaczął: w sektorze bankowym. Także polskim. Banki mają bowiem sporo kasy, która nie pracuje lub pracuje kiepsko, na obligacjach skarbowych. Kredyty nieco wyszły z mody - stabilne firmy baczą, by się nie zadłużać, słabsze chętnie kredyt by wzięły, ale trudno im spełnić zaostrzone przez banki kryteria.
Logiczną konsekwencją jest smutna wiadomość dla ciułaczy: choć stopy bazowe ani drgną, oprocentowanie lokat w bankach spada. Po uwzględnieniu inflacji trzymanie kasy w bankach praktycznie przestaje być opłacalne - wartość nabywcza kasy w banku się nie zmienia.
Powinno to spowodować odpływ gotówki z banków ku przedsięwzięciom bardziej zyskownym, choć też bardziej ryzykownym. Nic takiego się jednak nie dzieje. Nie widać napływu drobnych inwestorów na giełdę, nie ma cienia boomu w funduszach inwestycyjnych. Ani w budownictwie, ani w branży kolekcjonerskiej.
Wartość depozytów ludności wciąż rośnie. Wolniej, ale jednak. Część nabrała się pewnie na reklamy w stylu "7% rocznie" (małym drukiem: od połowy wartości depozytu). Część woli bezpieczne status quo. Ale skąd wzrost? Nie rozumiem.
Inne tematy w dziale Gospodarka