Mamy nową "międzynarodową aferę" polsko-polską: premier zarzuca prezydentowi niewypełnienie rządowej instrukcji, prezydent odpowiada: to zagrywka PR. Słowo przeciwko słowu. Dowodów brak. A poszlaki? Są. Dla rządu niekorzystne.
Podstawowe pytanie brzmi: po co premier ogłosił rzecz publicznie? Tylko dlatego, że jak twierdzi - prezydent "nie po raz pierwszy złamał instrukcje"? I co? "Ja, Donald Tusk, mam dość"? To mało. Czy kolejna publiczna kłótnia wzmocni pozycję Polski? Osłabi ją, to jasne .Musi więc istnieć bardzo poważny powód, by upubliczniać zarzut.
Jaki? Zamiar uniemożliwienia takich problemów w przyszłości. Ale to oznaczałoby wojnę, a skoro tak - trzeba czegoś więcej niż słowo. Trzeba dowodu, czarno na białym, że instrukcja była, że przekazana została z dochowaniem reguł, że była jasna. Czyli dowodu, że prezydent ją złamał. Tego premier nie zrobił. Chce porozmawiać jeszcze z prezydentem? To trzeba było poczekać z publicznym donosem.
W postępowaniu premiera nie widać więc logiki. Czy zaś Lech Kaczyński mógł istotnie złamać instrukcję? Mógł, ale po co miałby to robić? Jeśli instrukcja spełniała warunki, o których piszę wyżej, jej złamanie byłoby politycznym samobójstwem, o co prezydenta nie podejrzewam. Co zatem miałby on zyskać na tej aferze? Nie widzę. A skoro nie widzę, wątpię w wersję rządową. Moje koty także - zgodnie, jak to rudzielce.
DZIŚ TAKŻE: O WYJŚCIU WILDSTEINA ORAZ ZASYPYWANIU KUDRYCKIEJ.
Inne tematy w dziale Polityka