Moje umiarkowane zainteresowanie piłką przegrywa z wygodnictwem. Mecz Lecha z City uznałem za znakomitą okazję, by zrobić zakupy. Zakładałem, że w tesco będzie pustawo. Nie pomyliłem się. Z satysfakcją wtargałem torby do domu i rozpakowując je w kuchni włączyłem telewizor, by posłuchać końcówki meczu. Była 84. minuta i 1:1.
Muszę coś dodawać? Przez niespełna 10 minut usłyszałem, a nawet w powtórkach obejrzałem, dwie bramki dla Lecha - jedną cudownie fuksiastą, drugą godną tytułu bramki kolejki. Postawa Lecha w Lidze Europejskiej zakrawa na cud, gdy zważyć choćby lekcję, jakiej mistrzowi Słowacji udzielili wczoraj na stadionie w Żilinie Francuzi z Olympique Marseille.
Coś się chyba zmieniło. Dawniej każda moja ingerencja kończyła się klęską Polaków. Pisywałem tu o tym, choć teraz znaleźć nie mogę. Dziś trudno wątpić, że to ja dałem Lechowi zwycięstwo.
Inne tematy w dziale Sport