Dwadzieścia osiem lat temu 31 sierpnia to też była niedziela. O tym, że coś sie kraju dzieje wiedziałem już lipcu, gdy musiałem przenocować kolegę, bo nie mógł z Bieszczad wrócić do Lublina. Pociągi nie kursowały, a plotka mówiła o przyspawanych do torów lokomotywach.
Chciwie łowiłem z Wolnej Europy i od różnych ludzi informacje o tym, co się działo na Wybrzeżu. Od razu symbolem zdarzeń był Gdańsk. A słowo "Solidarność" miało wszystkie możliwe znaczenia. Niespełna dwudziestoletni wówczas człowiek, jakim byłem, nie miał wątpliwości, że nie powinno iść tylko o związki zawodowe. Było jasne, że to powinien być sprzeciw wobec niewydolnego systemu. Dlatego źle odbierałem pojawiające się w ustach wielu z tych, którzy reprezentowali stronę protestujących, słowa: "Socjalizm tak, wypaczenia nie". Nie słuchać dzisiaj, aby ktokolwiek z ważnych aktualnie ludzi, którzy wtedy byli w stoczni, przypominał, że wtedy tak mówił. A mówił. I nie udawał. Niejeden wtedy protestujący miał na myśli jedynie reformę socjalizmu, a nie jego odrzucenie. Może nawet zdecydowana większość? Bo przekonanie o niemal odwieczności socjalizmu było przecież wówczas powszechne.
W tamto niedzielne popołudnie z pewnym zniecierpliwieniem uczestniczyłem w rodzinnym spacerze na drugim wobec tamtych wydarzeń końcu Polski. Nie podobało mi się, że chodzę w słońcu po chodniku, gdy tam gdzieś dzieje się historia. Pod pretekstem kupienia czegoś do picia wszedłem do klubu Ruchu, gdzie jak wiedziałem, zwykle był włączony telewizor. Radziecki, z rozregulowanymi kolorami, ale był.
Akurat gdy kupowałem jakąś oranżadę, na ekranie pojawili się Wałęsa i Jagielski. Widziałem podpisywanie porozumienia.
Co to za władza, która z rządzonymi musi podpisywać porozumie?
Inne tematy w dziale Polityka