Mocne wejście.
Dynamiczna, pełna pasji, na jednym oddechu - inwokacja do własnego...penisa.
Metryka, fraza iście szekspirowska.
Potem jest już tylko ciekawiej.
W mięsistych monologach bohater wciąż wierny szekspirowskiej manierze, acz bez stęchłego zapachu kulis podmiejskiego teatru.
Nigdy nie byłam jego fanką, jednak w tym filmie jest zaskakującym objawieniem aktorskim.
Jude Law przytył do roli, odciął się od najczęściej granych przez siebie wymuskanych adonisów na rzecz wyjątkowo obleśnego faceta, który po 12 latach odsiadki chce odzyskać swoją kasę. Jednak w pewnym momencie batalii o nią, zmienia azymut. Na co?
Nie mogę ujawnić...
Film świetny, doskonały w każdej scenie, w swym gatunku określa się go jako arcydzieło.
W kolejnych odsłonięciach sytuacyjnych - z trudem, ale jednak - gubi syndrom wściekłego psa, który gryzie, gdy go pogłaszczesz, ale łasi się... gdy go skopiesz.
Każdy z nas zna kogoś takiego - kto skopie za dobre słowo, a agresywnym arogantom potulnie aportuje.
I jeszcze ta inwokacja do własnych klejnotów.
Skala pasji, uwielbienia bałwochwalczego, szczyty dumy i wypunktowany tam konspekt jego nad możliwości - przywodzi na myśl równanie z jedną niewiadomą.
W niezmienioną treść podstawić cokolwiek, kogokolwiek - a objawi nam się doskonale znana narracja z codzienności - publicystycznej, partyjnej - z mocno robaczywym PR-em bezkrytycznego wielbienia innych lub siebie.
Za to z jednym pewnikiem - pomijania człowieka, także w sobie.
Inne tematy w dziale Kultura