Cieszę się niezmiernie, że doktor Mirosław G. prawdopodobnie nie zabijał swoich pacjentów. Bardzo chcę wierzyć, że polscy lekarze nie przekraczają pewnych granic. Nie mam też powodu, by nie ufać ekspertyzie międzynarodowego autorytetu w kardiochirurgii, który nie dopatrzył się jednoznacznego związku przyczynowo-skutkowego między działaniami doktora G. a zgonami jego podopiecznych.
Nie mogę jednak odpędzić wspomnienia pewnej lektury, opowiadania ze zbioru reportaży sądowych autorstwa znakomitej a już nieżyjącej Wilhelminy Skulskiej.
Opisywała ona proces o zabójstwo kobiety, która została znaleziona we własnym domu ze śladami pobicia. Bezpośrednią przyczyną zgonu było uduszenie. Wszystko wskazywało na to, że sprawcą był mąż denatki, który przyjął dość - wydawało się - naiwną linię obrony. Twierdził, że żona spadła ze schodów, a on, chcąc zatrzymać krwotok z głowy, tamował go przez uciskanie tętnicy na jej szyi. Przytrzymał trochę za długo - wiadomo, nerwy - i w efekcie przedobrzył, tzn. udusił własną żonę. W żadnym razie nie była to próba zabójstwa, co najwyżej usprawiedliwiony okolicznościami błąd w sztuce lekarskiej.
Zamówiona przez sąd ekspertyza ... nie wykluczyła, że w pewnych szczególnych wypadkach można by sobie wyobrazić zatrzymywanie krwotoku z głowy przez odcięcie dopływu krwi do mózgu i Szanowny Kolega - oskarżony był bowiem lekarzem - mógł pod wpływem wzburzenia etc. etc.
Biegły nie wiązał jednak swoją ekspertyzą rąk sądowi, który szanując powagę swojego urzędu i zdrowy rozsądek posłał bydlaka za kraty.
Dobrze, że w sprawie G. sąd sięgnął po ekspertyzę nieco dalej, poza lokalne więzy solidarności zawodowej.
Inne tematy w dziale Polityka