Jednym z nielicznych pozytków Katastrofy jest odsłonięcie Rosji w całej jej azjatyckiej urodzie i gruźliczej kondycji. Widok ten ma dla Polaków ogromny walor poznawczy i wychowawczy.
Generalnie Rosjanie okazali się przytomniejsi od naszych przywódców biorąc śledztwo we własne ręce, a następnie koncertowo wykorzystali okazję i stworzyli przekonującą prezentację o pijanych polskich kamikadze nie rozumiejących nie tylko języka rosyjskiego, ale i angielskiego słowa "pull-up".
Z drugiej strony jednak zawiodło u Rosjan to, co zawsze stanowiło fundament ich państwa - ślepe posłuszeństwo i kult władzy. Kiedy za cara na rosyjską prowincję zjeżdżał Rewizor, nie było poświęcenia, jakiego nie ponieśliby czynownicy żeby przedstawić rejon z najlepszzej strony. Malowano fasady i trawę na zielono dzięki czemu miasteczka i wioski przez chwilę wyglądały prawie jak europejskie.
I oto nadchodzi 7 kwietnia 2010, na lotnisko Siewierny nadlatuje Oberrewizor Putin. Przyleciał, odleciał, Bóg z nim. Włodarzom lotniska nie chciało się z tej okazji nawet powkręcać żarówek do reflektorów, uprzątnąć krzaków, skosić wybujałej trawy, czy choćby pomalować kanciapy.
Wiemy to na pewno, bo powyższe czynności podjęto dopiero po katastrofie POLSKIEGO prezydenta.
A przecież mgła mogłaby ogarnąć Putina z Tuskiem i co wtedy? Musieliby zmyć się jak niepyszni na lotnisko zapasowe u Łukaszenki, bo przecież Putinowi nie kłamanoby, że jest "na kursie i na ścieżce".
7 kwietnia Rosja tylko przypadkiem uniknęła kompromitacji, która, w dużo większym wymiarze spotkała ją trzy dni poźniej. Niedawne supermocarstwo okazało się nieskoordynowanym pierdolnikiem, który nie potrafi zapewnić sprawnych żarówek na lotnisku nawet dla dwóch premierów i prezydenta.
Inne tematy w dziale Polityka