Reakcje na wyświetlony znienacka w poniedziałek w TVP1 film dokumentalny Ewy Stankiewicz Solidarni 2010 są dla mnie znakiem, że ludzie zamieszkujący Polskę jako społeczeństwo są beznadziejnie i nienaprawialnie podzieleni, a głębokość przepaści między nimi przypomina Wielki Kanion.
Dokument obejrzałem w całości w poniedziałkowy wieczór. Był skrajnie jednostronny, nie silący się na „obiektywizm”, ukazujący ludzi, których postawę można opisać jako egzaltowanie patriotyczną (co w sumie było uzasadnione okolicznościami, jako że filmowano wypowiedzi osób z tłumu pod Pałacem Namiestnikowskim, czekających w kolejce do prezydenckiej trumny). Flagi, morze głów, przebitki na harcerzy wmaszerowujących zastępami do służby przy porządkowaniu kwiatów i zniczy, wszystko to służyło budowaniu (odtwarzaniu?) w filmie atmosfery patriotycznego uniesienia. Wyborcza opisała to słowem „agitka”.
Powiem szczerze, że przez pierwszych kilkanaście minut rozedrganie, by nie powiedzieć histeryczność, tego filmu trochę mi przeszkadzała. Przede wszystkim chyba ze względu na zaszczepioną jeszcze za komuny podejrzliwość w stosunku do prostych jak konstrukcja cepa przekazów, których celem jest emocjonalne zaszantażowanie widza/czytelnika. Potem jednak pomyślałem sobie: jest jednak różnica pomiędzy propagandą w państwie totalitarnym, gdzie próba odpowiedzi innym poglądem spotyka się w najlepszym razie z ołówkiem cenzora, a wolnością słowa w wolnym kraju. Mam pod ręką pilota, w każdej chwili mogę wyłączyć telepudło, a jeśli nie, to mogę wybrać którykolwiek inny z kilkudziesięciu kanałów, w tym przynajmniej kilka, gdzie natychmiast zobaczę skrajnie odmienną wizję rzeczywistości. Wolny wybór.
Nie zmieniłem kanału, bo film po dłuższej chwili zafascynował mnie jako wycieczka w nieznany kraj, usłyszenie nowego głosu części społeczeństwa. Tytuł jawnie nawiązuje do Sierpnia 1980 roku i znanego dokumentu Robotnicy ’80, który – choć oczywiście odpowiednio przykrojony – pokazywał nową twarz Polaków, odkrywaną z zaskoczeniem przez ludzi karmionych gierkowską propagandą. Pokazywał świat nieprzedstawiony.
Podobnie nieprzedstawiony świat można zobaczyć w filmie Stankiewicz. Zastanówmy się bowiem, jakie schematy występują w powszechnym dyskursie na temat politycznego obrazu Polaków. To przeciwstawiane sobie pary: nowoczesność-tradycja, patriotyzm-kosmopolityzm, wolność obyczajowa-obskurantyzm, liberalizm-solidarność, wolność gospodarcza-państwo opiekuńcze, wolnomyślicielstwo-kruchta, miasto-wieś, młodzi-starzy, rozwój-stagnacja, nowocześni-mohery, Magdalena Środa-Tadeusz Rydzyk. Z pojęć odpowiednio po lewej i prawej stronie powyższych par tworzy się dwa duże worki, w które próbuje się wrzucać wszystkich Polaków.
Oczywiście, to jedna skrajność. Druga skrajność ma swoje własne worki: patrioci-Targowica, moralność-rozpasanie, zwykli ludzie-sprzedajne elity, wiara-szatan, Lednica-Woodstock, i tak dalej. Pojęcia mają przeciwny znak, ale tak naprawdę to inna wersja tego samego dychotomicznego podziału.
Ostatnie dni, a w pewnej części także ten film, pokazują jednak to, czego doświadczam na przykładzie swoim i przynajmniej części moich znajomych: oprócz powyższych skrajności są jeszcze inni Polacy. Wyborcy Tuska, którzy są autentycznie wstrząśnięci śmiercią prezydenta Kaczyńskiego. Aktywni katolicy, którzy nie słuchają Radia Maryja. Wykształceni młodzi ludzie, którzy wieszają flagę, a 1 sierpnia idą na Powązki. Znający języki i bywali w świecie, którzy jednak uważają, że nie ma drugiego takiego miejsca jak Polska. Eurosceptycy, którzy są zadowoleni z traktatu z Schengen. Tolerancyjni i pozbawieni ksenofobicznych odruchów, którzy jednak uważają, że homoseksualiści nie powinni mieć prawa do zawierania małżeństw.
Ten film dał głos pewnej części ludzi, których dotąd wpychano na siłę do tego czy tamtego wora, każąc brać z dobrodziejstwem inwentarza jeden z dwóch zestawów. Nie możesz być patriotą, nie będąc moherem. Nie możesz być liberałem, jeśli widzisz konieczność solidaryzmu społecznego. Tak, był to film skrajnie nieobiektywny w sensie takim, że nie pokazał, że są w Polsce, i byli z pewnością pod Pałacem Namiestnikowskim, inni Polacy, którzy czytają Wyborczą, twierdzą, że Kaczyński był złym prezydentem, nie uważają Wawelu za najlepsze miejsce spoczynku pary prezydenckiej, ani że ekipa rządząca chce sprzedać Polskę. Czy jednak wolność słowa nie polega czasem też na tym, że można kręcić nieobiektywne filmy? Pisać książki z tezą, głosić jednostronne skrajne poglądy, wypowiadać oceny sprawiające przykrość ocenianym? Ten film przekazuje jakąś tam prawdę o minionych dniach i o tym tłumie na Krakowskim Przedmieściu. Nie całą, jak mówię. Nie ma w nim ludzi o innych niż przedstawione poglądach. Co więcej, nie ma w nim także pazernych sprzedawców wody po kilka(naście) złotych, patriotycznych gadżetów po złotych kilkadziesiąt, właścicieli okolicznych toalet żądających niebotycznych kwot za wstęp. Ale nikt nie broni TVN-owi czy innemu Polsatowi zrobienia innego jednostronnego filmu.
Dlaczego więc twierdzę, że przepaść między Polakami jest jak odnogi Wielkiego Kanionu? Bo niespecjalnie sobie w tej chwili wyobrażam kto miałby zrobić i jak miałby wyglądać film o wszystkich żałobnikach na Krakowskim Przedmieściu. O różnych rodzajach patriotyzmu. O pogodzeniu pieniądza z moralnością. O wspólnym mianowniku, akceptowanym przez wszystkich Polaków. Obawiam się, że nie ma takiego wspólnego mianownika, najmniejszego zestawu prawd, wartości i norm etycznych, który moglibyśmy uznać za wspólny dla całego narodu.
Albo kryjemy się przed sobą i maskujemy, albo rzucamy się sobie do gardeł, odsądzając innych od czci i wiary.
Inne tematy w dziale Polityka