„Prezydentem, głową największego na świecie mocarstwa, został kumpel lewackiego terrorysty Williama Ayersa, polityk uważany przez republikańską prawicę za czarnoskórego kryptokomunistę (...) Już niedługo Ameryka zapłaci wysoką cenę zaten grymas demokracji. Jak powiedział mój klubowy kolega poseł Stanisław Pięta, Obama to nadchodząca katastrofa, to koniec cywilizacji białego człowieka“ -oświadczył w środę z trybuny sejmowej poseł PiS Artur Górski (znany szerokiej publicznosci jako pomysłodawca intronizacji w Polsce Chrystusa Króla). Jak poinformował - sekretarz generalny PiS, Joachim Brudziński, jego stronnictwo wystosowalo już "sprostowanie, przeprosiny i jednoznaczną deklarację, że stanowisko posłanie jest stanowiskiem partii" do ambasady Stanów Zjednoczonych, a wjego osobistej ocenie wypowiedź Górskiego była "głupia i niefortunna". Nieco inaczej ujął to poseł Marek Suski z PiS, który broniąc Górskiego powiedział – „On nie jest rasistą, on po prostu jest monarchistą“.
Czy monarchista to facet na różowych papierkach? Czy bycie monarchistą usprawiedliwia głupotę polityczną i wszystkie inne głupoty? Idąc tokiem rozumowania pana Suskiego – zapewne tak. Ta bezradna riposta posła Suskiegoprzypomniała mi jednak pewien drobny epizod z mojego własnego życiorysu, którym to epizodem chciałbym się z Wami podzielić.
W 1979 roku po trzech czy czterech zdanych egzaminach na różnych ASP wcałym kraju i po trzech odmowach pt. „z braku miejsc“, mając także w głębokim poważaniu „patriotyczny obowiązek“ służby wojskowej, postanowiłem gdzie indziej szukać przyszłości i na własny koszt (czytaj koszt Samejsłodyczy) wyjechać nastudia za granicę. Już po rocznych (sic!) zmaganiach z kilkoma ministerstwami dostaliśmy pozwolenie na comiesięczną wymianę złotego na forinty (takie to były czasy). Mama i Babcia sprzedały resztkę biżuterii i tak oto znalazłem się ubratanków. Z dużymi chęciami, z dużo mniejszymi zasobami i jeszcze mniejszą (powiedzmy zerową) znajomością języka i kraju.
Już namiejscu okazało się, że węgierskie akademiki są tylko dla zagranicznych stypendystów (w owym czasie tzw. „prymusów“ czyli najczęściej dzieci prowincjonalnych partyjnych kacyków) a los zaoszczędził mi i jednego i drugiego. Po kilku dniach cudem udało się załatwić (oczywiście odpłatnie) międzynarodowy akademik na okres rocznego kursu językowego. Tak więc po zdanym egzaminie na budapesztańską akademię i rocznym kursie wylądowałem na przysłowiowym bruku. Tułając się po mieszkaniach znajomych mamy lub mieszkając „na waleta“ w różnych akademikach stałem sie znaną postacią w Budapeszcie. Przynajmniej w środowisku portierów i kierowników akademików. O ile takie życie było raczej kształcąco-zabawowe i odkrywczo-interesujace (każdy kto kiedyś wspinał się po gzymsach na drugie piętro, aby potem spać pod stołem na zwiniętej kotarze okiennej, lub podrywał „niechodliwe“ ale „łóżkowe“ panny –wie o co chodzi), to studiowanie w takich warunkach byłoby raczej utrudnione lub raczej z góry skazane na niepowodzenie. Jako cudzoziemcowi nie wolno było mi pracować, na wynajęcie mieszkania nie miałem pieniędzy (zresztą to też było obostrzone zakazami) a do tego jeszcze zbyt słabo znałem język i środowisko, aby omijać takie lub inne „bzdurne“ przepisy. Te umiejętności przyszły dopiero pózniej ;–) W tym jednak okresie nie miałem większego wyboru. Była jesień, szło na zimę, a i na uczelni trzeba było to i owo robić.
Znając z jednej strony, ciężką sytuację materialną w domu w Polsce, z drugiej uzbrojony w świadomość, że kilku „prymusów“ nie dało po prostu rady, postanowiłem udać się do ambasady w celu „wypłakania“ takiego wlasnie „osieroconego“ i „wolnego“ stypendium.
Przyjął mnie niezwykle sympatyczny pan radca od kultury i studentów, który jednak po kilkuminutowym „smalltolku“ rozłożył bezradnie ręce. Bardzo mu przykro ale nie widzi żadnej możliwości. Ja jednak, jako osoba uparta (po Samejslodyczy która jak ją wyrzucą za drzwi to oknem wraca) i co tu dużo mówić zdeterminowany po korzonki wlosów, borowałem dalej.
Wreszcie,wyraźnie zmęczony rozmową, pan radca zaproponował, że skoro jak słyszał nie bardzo mam ochotę opowiadać, co się dzieje w w środowisku polskich studentów (standardowa rozmowa werbunkowa dla studentów polskich za granicą) to może zapisałbym się do SZSPu (Socjalistyczny Zwiazek Studentów Polskich) i może z ich rekomendacji da się coś zrobić. Raczej z brzucha niż z głowy, z sarmacką pewnością siebie, walnąłem w odpowiedzi – że do SZSPu to ja niestety nie mogę, bo jestem z serca i z przekonania ... anarchistą (sic!). Anarchistą z ciągotkami monarchistycznymi – dodałem – aby jeszcze bardziej pana radcę w jego werbunkowych próbach zniechęcić.
Zapadła długa, długa jak wieczność, minuta ciszy. Nawet muchy jakby przycichły czując powagę chwili. W niekończącym się „slowmotion“, kadr po kadrze, widziałem jak mojemu rozmówcy opada szczęka. Zanim jednak dosięgła blatu biurka stało się coś niespodziewanego. Mój interlokutor zaczał się trząść. Najpierw powoli, a później coraz bardziej, zaś na koniec ryknął takim śmiechem, że zaniepokojona sekretarka zajrzała do gabinetu. Ocierając kapiące mu z oczu łzy, pan radca pogratulował mi poglądów i podziękował za niecodzienną argumentację. Trzymając za ramię, odprowadził mnie przez kolejne pokoje na korytarz. Idąc później do wyjścia czułem jego wzrok na plecach i słyszałem jak przez łzy powtarzał – anarchista pieprzony, nie mogę, ANARCHISTA!!!.
Podobno opowiastki o „anarchistycznym rojaliście“ krążyły jeszcze długo po korytarzachi gabinetach ambasady, a pan radca spotykając (przy okazjach) Samąslodycz za każdym razem opowiadał historię od nowa, kulając się przy tym z radości. Takiego uzasadnienia odmowy przystąpienia do organizacji studenckiej nie słyszały bowiem szacowne mury ambasady ani przedtem ani już zapewne nigdy później. Nie muszę dodawać, że pierwsze „wolne“ stypendium dostałem, a SZSP musiał się obejść bez mojego akcesu (ku niewatpliwej korzyści dla wszystkich zainteresowanych). Co prawda, już wtedy tłukłem po nocach sitodrukowe etykietki w akordzie i stać mnie było, nie tylko na benzynę do „malucha“ ale i na wynajęcie pokoju czy mieszkania. Ale – tak z „anarchistycznej“ zasady i za „krzywdy“ moje – jak dawali to wziąłem ;–)))
PS. Twarda węgierska „szkoła“ przydała mi się, gdy kilka lat później, na samym początku mojej wiedeńskiej „kariery“ zmuszony byłem do życia jako tzw. „U-boot“ czyli „kanałowiec“ (jak słusznie choć w innym kontekście i przy innej okazji zauważył kolega Michael). Ale o tym innym razem.
Rock’n‘roll
If I could stick my pen in my heart I'd spill it all over the stage Would it satisfy ya or would slide on by ya? Or would you think this boy is strange? Ain't he strayayange? If I could win you, if I could sing you a love song so divine. Would it be enough for your cheating heart If I broke down and cried? – If I criyiyied. I said I know it's only rock and roll But I like it.
Ludzie do mie pisza :)
Czy ty Lubicz złamany ch..u nie powinieneś trzymać fason jak prawdziwy komuch?
Twoje agenturalne teksty (z których jesteś znany) dawno wystawiły ci świadectwo.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka