Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
3627
BLOG

Jak zostać cenzorem amatorem

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Ukraina Obserwuj temat Obserwuj notkę 48
Przy okazji najpierw epidemii covid, a teraz wojny na Ukrainie, pojawiło się wielu samozwańczych ekspertów, którzy bardzo chętnie wchodzą w rolę cenzorów debaty publicznej. To bardzo groźne zjawisko. Przewrotnie można spytać, czy przypadkiem nie działa tu ręka Rosjan.

Najpierw znajdź niszę. Najlepiej, żeby ta nisza była powiązana z jakimś problemem, który nie jest przedmiotem sporu pomiędzy głównymi siłami politycznymi, a najwyżej przedmiotem rywalizacji o to, kto się dalej w danej kwestii posunie. Wtedy nisza jest atrakcyjniejsza, bo pozwala czerpać zyski niezależnie od tego, kto w danym momencie będzie rządził. Pozwala bywać zapraszanym w różne miejsca i monetyzować swoją aktywność po obu stronach barykady.

Takie problemy się pojawiają – w ciągu ostatnich lat dwukrotnie. Najpierw – epidemia i polityka covidowa, potem wojna na Ukrainie. W obu przypadkach obie strony polskiego konfliktu politycznego ścigały się jedynie o to, kto będzie radykalniejszy. Nie istniał spór co do głównej linii.

Kiedy już znajdziesz niszę, stwórz sobie odpowiedni wizerunek. Najlepiej zrobić to w dwóch etapach. Etap pierwszy, prostszy, to napisanie książki na dany temat. Ważne, żeby tytuł brzmiał odpowiednio dostojnie, poważnie i analitycznie – w środku mogą być same banały i skompilowane fragmenty z innych książek czy artykułów. Aha, muszą być przypisy, dużo przypisów. Książka z przypisami wygląda znacznie poważniej. W tytule koniecznie należy wykorzystać mądrze brzmiące słowa, takie jak na przykład „dezinformacja”, „narracja”, „ośrodki decyzyjne” i tym podobne.

Etap drugi, trochę trudniejszy, ale pod względem bytowym i strategicznym kluczowy (bo ile w końcu można zarobić na niszowej książce?), to założenie struktury. Najlepiej w formie fundacji. Fundacja musi się zajmować działalnością uznawaną przez główny nurt za pożyteczną i słuszną, ale przecież wybraliśmy już odpowiednią niszę. Najsprytniej jest zrobić to tak, żeby zawsze można było się wpasować w aktualne potrzeby. Idealnym pomysłem jest fundacja zajmująca się weryfikacją faktów, czyli tym, co z angielska nazywane jest fact checking. Taki ośrodek weryfikacyjny sprawdzi się zawsze. W czasie epidemii będzie niestrudzenie tropił dysydentów niezgadzających się na lockdowny i obowiązek szczepień. W czasie wojny będzie miał oko na dyskutujących z oficjalną linią bezwarunkowego wsparcia dla właściwej strony konfliktu.

Jedyny problem to rosnący tłok na tym rynku, bo zbyt wiele osób zorientowało się już, jak wygodny jest to sposób na życie. Można zatem ewentualnie pójść w trochę węższą, ale też atrakcyjną specjalizację i zająć się dezinformacją rosyjską. Na to popyt również będzie zawsze. Raz dlatego, że rosyjska dezinformacja jest faktem, dwa – i to jest tu znacznie ważniejsze – że w polskich warunkach pałką rzekomego „rezonowania rosyjskiej propagandy” (uwaga: słowo „rezonowanie” brzmi bardzo mądrze i należy go często używać, aby wzmocnić swój wizerunek eksperta, zamiast pospolicie brzmiącego „powtarzanie”) można okładać po łbie praktycznie każdą niewygodną osobę, również zgodnie z zapotrzebowaniem mocodawców czy darczyńców. Jak bowiem wiadomo, rywalizacja o to, kto jest bardziej przeciwko Putinowi, jest dzisiaj główną osią politycznego sporu w naszym kraju.

Trzeba jeszcze znaleźć sponsorów dla fundacji, ale tu nie powinno być problemu. Słuszne cele są chętnie finansowane przez różne strony i podmioty, państwowe oraz prywatne, wewnętrzne i zewnętrzne. Tym chętniej, im bardziej ochoczo będziemy gotowi spełniać zapotrzebowanie. Zdobycie dwóch, trzech grantów na dobry początek nie powinno być problemem. Przynajmniej kilkadziesiąt, może nawet ponad 100 tys. zł na szczytny cel, np. „Analiza przejawów i wpływów rosyjskiej propagandy wojennej w polskich mediach” – kto nie chciałby wesprzeć tak szczytnego celu?

Wreszcie następny etap, może najtrudniejszy, ale bez przesady, zwłaszcza jeśli ma się odpowiednie przygotowanie, to uzyskanie tak zwanego „momentum” (kolejne dobre, eksperckie słowo – też należy go często używać). Krótko mówiąc – należy zadbać o to, żeby trafić do grupy osób uznawanych przez dziennikarzy za ekspertów. No, ale przecież mamy już książkę, fundację, poważnie wyglądającą stronę internetową, a może jeszcze jesteśmy pracownikiem naukowym jakiejś uczelni. Kto mniej więcej wie, jak działają media, ten raczej nie będzie miał problemu z pokonaniem i tej przeszkody. Na pewno trzeba zacząć od założenia kont w mediach społecznościowych i wypowiadać się w mądrze brzmiący, ekspercki sposób (trzeba pamiętać: „narracja”, „momentum”, „dezinformacja”, „rezonowanie”), podłączając się pod dyskusje i osoby przyciągające uwagę. Wiadomo, że dziennikarze, których zadaniem jest powielanie jedynie słusznego przekazu, będą poszukiwali ekspercko brzmiących gości, którzy im ten przekaz podbiją. Goście mogą bredzić i wygłaszać kompletne banialuki. Nieważna jest treść, ważne jest jedynie, żeby brzmiało to wystarczająco oszałamiająco dla przeciętnego odbiorcy. Odbiorca ma nabrać przekonania, że to, co wygłasza „ekspert”, jest tak mądre, że on sam jest po prostu za głupi, żeby to zrozumieć, więc gdyby zdecydował się te tezy skrytykować, wyszedłby na idiotę.

Wystarczy, że raz gdzieś się uda przebić – może dzięki jakiemuś znajomemu, może nawet przez przypadek, dzięki mediom społecznościowym – a już trafia się do notesów z nazwiskami i w ten sposób staje się bywalcem rozgłośni, telewizji czy gazet. Zaczyna się kręcić prawdziwe perpetuum mobile. Przy odrobinie szczęścia, dobrej organizacji i odpowiedniej obłości można z tego żyć latami.

Tak właśnie pojawiają się „eksperci”, którzy następnie zaczynają sobie rościć prawo do tego, żeby cenzurować debatę publiczną. A to już jest zjawisko naprawdę groźne. Z jednym z takich „ekspertów” – człowiekiem kompletnie znikąd – miałem właśnie do czynienia. Ów „ekspert” (którego nazwiska ani przynależności organizacyjnej tutaj nie wymieniam, bo nie będę jego promotorem) przedstawia się jako fachowiec od rosyjskiej dezinformacji i uważa, że ma prawo oceniać, w jakich ramach powinna się toczyć w Polsce debata między innymi o wojnie na Ukrainie. Osobnik ów wziął między innymi na warsztat mój niedawny felieton w „Rzeczpospolitej”. W tym krótkim tekście opisałem właśnie zjawisko cenzurowania debaty oraz jego skutki, czyli brak normalnej dyskusji o niekorzystnym dla nas rozwoju wypadków na Ukrainie, o naszym nieprzygotowaniu do przedłużającego się konfliktu, o tym, że Polska przyjęła bez zastrzeżeń ukraiński punkt widzenia w tej sprawie. Wszystko to zostało przez „eksperta” opisane jako „rezonowanie rosyjskiej propagandy” (zauważcie Państwo: „rezonowanie”!), a dodatkowo przypisano mi pogląd, którego jako żywo nigdy nigdzie nie wyraziłem: jakobym twierdził, że zakończenie obecnych działań zbrojnych na Ukrainie ma prowadzić do trwałego pokoju z Rosją.

„Analiza” mojego tekstu nie uwzględnia oczywiście całości mojej publicystyki, z której jasno wynika, że Rosję uważam za groźnego dla nas przeciwnika, państwo, które nie ma dla nas czy kogokolwiek innego jakiejkolwiek propozycji cywilizacyjnej, a osłabienie jego zdolności do prowadzenia wojny uznaję za naszą korzyść. Tyle że – inaczej niż zwolennicy obowiązującej w Polsce linii – widzę także bardzo poważne koszty trwającej wojny po naszej stronie, wynikające również z intensywności naszego zaangażowania, które moim zdaniem utrudniają nam przygotowanie naszej armii do roli wiarygodnego odstraszacza, a w ciągnącym się latami konflikcie dostrzegam zdecydowanie większe zagrożenie niż szansę dla naszego kraju. Można mieć oczywiście w tych sprawach odmienne zdanie – dyskusja polega na tym, że się te opinie ze sobą konfrontuje. I tak to właśnie działa w tej chwili w wielu krajach należących do proukraińskiej koalicji, ze Stanami Zjednoczonymi włącznie. Ale nie u nas.

Wspomniany osobnik jest do tego stopnia bezczelny, że w swoim ciągu tłitów na mój temat umieszcza odnośniki do całego zbioru polityków i decydentów, co wygląda na próbę spowodowania wykluczenia publicysty z publicznego obiegu. Przypominam: na podstawie spreparowanej, zmanipulowanej opinii w zasadzie całkowicie anonimowej osoby.

Zjawisko, które tu opisuję, to rak polskiego życia publicznego. W pełni ujawnił się wraz z epidemią – to wtedy „weryfikatorzy”, a w istocie po prostu samozwańczy cenzorzy, zrobili największą i błyskawiczną karierę. Warto mieć świadomość, w jaki sposób ten mechanizm funkcjonuje, bo trzeba mu się z całej mocy przeciwstawiać. Szczególnie że próbują po niego sięgać również przedstawiciele polskiego państwa – wystarczy prześledzić, co rzecznik ministra Mariusza Kamińskiego, Stanisław Żaryn, zalicza do „rosyjskiej narracji”, częstując nas swoimi „alertami” na Twitterze. Część z tego to faktycznie kompletnie niewiarygodne fałszywki (pamiętam choćby rzekome pismo jednego z dowódców ze Sztabu Generalnego, które miało przygotowywać bodaj dywizję Wojska Polskiego do wkroczenia na Ukrainę – był to ewidentnie spreparowany dokument, bardzo zresztą nieumiejętnie) czy opowieści niewiadomego pochodzenia, bez konkretnego źródła, zapośredniczone od nie wiadomo kogo – a więc najbardziej klasyczna sieczka dezinformacyjna, najpewniej płynąca ze wschodu. Ale z tym miesza się całkowicie uprawnione w dyskusji opinie czy ogólne spostrzeżenia, mające poparcie w konkretnych badaniach – na przykład dotyczące zmiany w stosunku Polaków do ukraińskich uchodźców – które powinny być przedmiotem swobodnej debaty.

Gdybym miał być poszukiwaczem spisków i wcielić się w cenzora amatora, tak jak robią to wspomniane przeze mnie osoby czy ośrodki, powiedziałbym, że jeśli komuś zależy, aby debata w Polsce była sparaliżowana, nieefektywna, jałowa, oparta na frazesach, propagandzie, jednowymiarowa i żeby nie uwzględniała możliwych niekorzystnych wariantów wydarzeń – to zależy na tym przede wszystkim Rosjanom. Gdybym kierował rosyjskim ośrodkiem dezinformacyjnym, to dbałbym bardzo o to, żeby gasić w Polsce wszystkie głosy polemiczne i kompromitować wszystkich rozsądnych uczestników dyskusji właśnie po to, żeby tej dyskusji nie było. Żeby Polska nie była w związku z tym przygotowana na jakikolwiek inny wariant niż najbardziej optymistyczny. Zaś najlepszym sposobem na osiągnięcie takiego celu byłoby wcielenie się w rolę eksperta weryfikatora, rzucającego na prawo i lewo oskarżeniami o „rezonowanie rosyjskiej narracji”.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka