Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
3119
BLOG

Łukasz Zboralski jako Anna Krzakoska

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 107
Zawodowi wojownicy bezpieczeństwa ruchu drogowego nie rozumieją - lub zrozumieć nie chcą - że to nie jest rozmowa o cyferkach, ale o fundamentalnym konflikcie wartości.

W genialnym – jak to u Barei – filmie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” jest słynna scena, w której Roman Ferde (Bronisław Pawlik) śledzi Annę Krzakoską (Ewa Wiśniewska). Ferde porusza się taksówką, Krzakoska – swoim „maluchem”, którego prowadzi skrajnie „po babsku”, czyli wolniej niż rower. W pewnym momencie taksówkarz hamuje z piskiem opon, wybiega z auta i skrajnie wzburzony mówi do swojego pasażera: „Nie jadę i koniec! Woda mie się gotuje, głowa mie boli, włosy mie rosną! Nerwy mi trzaskają jak postronki!”. Bareja, jak się okazuje, był wizjonerem w wielu kwestiach. W tej scenie przewidział strefy Tempo 30 i to, jak na taką prędkość reaguje normalny kierowca.

Problem z niektórymi – a może nawet z większością – szermierzami bezpieczeństwa ruchu drogowego nie polega na tym, że mylą się w detalach. Gdy pracowicie przytaczają, o ile zmniejsza prawdopodobieństwo śmierci pieszego w wypadku zmniejszenie prędkości pojazdu o 0,5 km na godzinę, piszą prawdę i jeszcze mają na poparcie swoich wyliczeń 120 naukowych opracowań. Problem polega na tym, że kompletnie nie dostrzegają szerszego obrazu, a gdy się im o nim przypomina – wpadają w totalniacki ton i krzyczą, że sprzeciwiających się trzeba zmusić i koniec!

Dokładnie tak właśnie działa Łukasz Zboralski, który spróbował na portalu Goniec.pl obśmiać argumenty, jakie przeciwko objęciu polskich miast ograniczeniem prędkości do 30 km na godz. wysunął w rozmowie z panią poseł Pauliną Matysiak Robert Mazurek. Swojego celu jednak nie osiągnął. Pokazał tylko swoje intelektualne ograniczenia.

Zboralski poświęcił mnóstwo miejsca na tłumaczenie, „skąd wzięły się ograniczenia prędkości w miastach” i na polemizowanie z „chłopskim rozumem” (pogardliwa nazwa dla zdrowego rozsądku) – tyle że nie napisał niczego, co by wnioskom wysnuwanym na bazie owego „chłopskiego rozumu” przeczyło oraz czego by ów „chłopski rozum” nie wiedział sam z siebie: że wolniejsza jazda to mniejsze zagrożenie obrażeniami lub śmiercią w razie wypadku. Procentowe wyliczanie, o ile to zagrożenie spada wraz ze spadkiem prędkości nie ma tu żadnego znaczenia. Ważne jest, że taka jest prawidłowość i jest to dla wszystkich jasne. Tego nikt nie neguje.

Zboralski wykpiwa natomiast słowa Roberta Mazurka, który pytał, dlaczego w takim razie nie obniżyć prędkości nie do 30 km na godz., ale do 9 – po czym w rozwlekłym akapicie opisuje, jakie to miasto kiedyś pierwszy raz wprowadziło takie ograniczenie i jak cudowne skutki to przyniosło. I znów – to wyważanie otwartych drzwi. Jasne i oczywiste jest – nawet bez szczegółowych wyliczeń – że niższa prędkość to mniej wypadków i ofiar.

Trzeba natomiast przypomnieć, że wskazanie, iż jakieś rozwiązanie zostało gdzieś przyjęte i tam trwa nijak nie świadczy o jego zasadności czy słuszności. Ba, nie świadczy o tym nawet powszechność istnienia danego rozwiązania – a tak zdaje się argumentować Zboralski. Na świecie w różnych miejscach istnieje całe mnóstwo regulacji, które są głupie, bezcelowe, bezsensowne.

Mało tego: o słuszności rozwiązania nie świadczy nawet to, że dany zabieg przynosi oczekiwane skutki. To nie wystarczy, aby ocenić go jako słuszny. Gdyby tak było, jedynym kryterium wprowadzania określonych rozwiązań byłoby to, czy dają to, czego się po nich oczekuje. A tak nie jest. Jest jeszcze wiele innych kryteriów.

Tu dochodzimy do sedna sprawy. Istotą sporu nie jest bowiem to, w ilu miastach na świecie obowiązuje Tempo 30, na jakim ich obszarze ani o ile obniżyło to liczbę zdarzeń śmiertelnych. Istotą sporu jest starcie wartości, czego Zboralski kompletnie nie rozumie, a gdy mu się o tym wspomina, zaczyna po prostu pokrzykiwać. W przypadku nowoczesnych tendencji do tłumienia ruchu samochodowego mamy do czynienia z jednej strony z dążeniem do minimalizacji liczby ofiar, z drugiej – z wartością, jaką jest płynność i szybkość przemieszczania się, a gdzieś głębiej i bardziej fundamentalnie – wolność w ogóle. Wyważenie wartości tam, gdzie one wchodzą w spór, nigdy nie jest łatwą sprawą. Natomiast w sytuacji, gdy strona sporu bierze pod uwagę jedynie te wartości, które sama ceni i je absolutyzuje – jakikolwiek dialog nie jest możliwy. Tak dokładnie zachowują się poskramiacze kierowców – nie tylko zresztą publicyści skupieni pod tym sztandarem czy eksperci (którzy zresztą zwykle nie są w stanie intelektualnie ogarnąć sporu na odpowiednim poziomie i koncentrują się tylko na liczbach), ale także politycy, organizujący nasze życie również na poziomie UE.

Bardzo niepoprawnym dzisiaj, a przecież całkowicie normalnym poglądem jest, że życie niesie ze sobą zagrożenia, a każda prawie wykonywana przez człowieka czynność może nam wyrządzić jakąś szkodę. Człowiek wolny się z tym godzi: rozumie, że życie nie będzie nigdy stuprocentowo bezpieczne. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to – świadomie czy nie – zmierza w stronę totalitaryzmu. Rachunek pomiędzy wolnością a bezpieczeństwem jest bowiem niemal zawsze grą o sumie zerowej. Pomiędzy tymi dwoma kwestiami trzeba znajdować odpowiednią relację. Rzecz w tym, że w ciągu ostatnich kilku dekad radykalnie zwiększana jest waga bezpieczeństwa, a zmniejszania – wolności.

Wizja zerowej liczby ofiar śmiertelnych w wypadkach drogowych w UE jest w swojej istocie wizją totalitarną, jakkolwiek absurdalnie mogło by to brzmieć dla niektórych. Zakłada ona bowiem brak zgody na to, co opisano wyżej – czyli na zdarzenia losowe, także śmiertelne, które są częścią naszego życia – oraz głosi, że druga wartość w sporze – szybkość, płynność, wolność przemieszczania się – nie ma znaczenia.

Z tego punktu widzenia kpiny z ograniczania prędkości do 30 km na godz. zawarte w stwierdzeniu „zakażmy samochodów w ogóle, a nie będzie wypadków” – są absolutnie celne. Przecież nawet ograniczenie do 30 km na godz. nie gwarantuje zera ofiar. W końcu ktoś wejdzie pod samochód, popchnięty przez niego uderzy głową w asfalt i straci życie. Wtedy eksperci zaczną wyliczać, że gdyby auto jechało jeszcze te 10 km na godz. wolniej, ofiara by żyła. W logice Zboralskiego będzie to powód, aby prędkość obniżyć do 20 km na godz. Ale nawet i wtedy w końcu do jakiegoś wypadku dojdzie i „wizja zero” znów się oddali. Jedynie całkowity zakaz korzystania z samochodów gwarantuje prawdziwe zero ofiar wypadków. Wszak zdarza się, że ktoś ponosi śmierć nawet w przypadku dostania się pod samochód ledwo pełznący (wypadki przy cofaniu).

Na końcu tej drogi – czego Zboralski i jemu podobni zapewne nie dostrzegają w swojej wąskiej perspektywie – jest rachunek totalny: pozbawienie nas wolności w różnych sferach w imię naszego dobra i bezpieczeństwa. Kiedy walka z samochodami się zakończy, okaże się, że kłopotem są samoloty (świetnie się zgrywa z postulatami zielonego ładu), a potem nawet i jedzenie – wszak jedząc tłusto, stwarzamy dla siebie zagrożenie.

Odpowiadając na internetową krytykę, Zboralski stwierdza, że z kwestionującymi jego sposób widzenia świata nie ma sensu gadać – ich trzeba zmusić. W drugą stronę działa to identycznie: z totalniakami bezpieczeństwa (by nie rzec: bezpieczniakami) nie ma sensu rozmawiać. Oni w sporze wartości widzą tylko jedną stronę.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka