Pressje Pressje
131
BLOG

W odpowiedzi Prof. Sadurskiemu i Innym przy okazji*

Pressje Pressje Polityka Obserwuj notkę 39

Chyba nie przepada za mną Prof. Sadurski – od czasu, nazwijmy to na wyrost, „sporu o aborcję”, rzadkie uwagi na mój temat, jakie wychodzą spod klawiatury Pana Profesora, skupiają się raczej na kwestiach formalnych (tj. nieadekwatnej, według niego, nazwy funkcji, którą pełnię w KJ, a której sobie sam nie wybrałem), niż merytorycznych. Strata to dla mnie duża, gdyż dobrze jest konfrontować swoje poglądy z osobą o powszechnie uznanym autorytecie w danej dziedzinie, szczególnie, jeżeli własne poglądy zdecydowanie odbiegają od opinii autorytetu. No ale może powinienem traktować jako wyróżnienie to, że Pan Profesor w ogóle mnie zauważa – w końcu jak napisał na blogu mojego przyjaciela eleara, „Proszę pokazywać swój wpis (wraz z tym moim zaświadczeniem) Rodzinie i znajomym” (nic nie zmyślam, można tu sprawdzić), co jak rozumiem oznaczało szczególne wyróżnienie dla osoby komentowanej. Skoro ja zostałem wymieniony w autorskim wpisie Prof. Sadurskiego, który dodatkowo długo wisiał na I miejscu SG, to powinienem uznać to za szczególny zaszczyt, do czego zresztą się skłaniam (wcale nie żartuję; dodam natomiast żartem dla informacji matrioszki25, że chyba właśnie zaszła opisana przez nią sytuacja, w której „Król intelektu zszedł z wyżyn naukowego tronu, aby pogadać z innymi maluczkimi”, choć wcale nie musiał). Ale do rzeczy…

Te wstępne, nie zawsze poważne, uwagi wprowadzają nas w bardzo poważny temat, jakim jest dyskusja o relacji między prawem unijnym, a Konstytucją RP (czy też szerzej konstytucjami państw członkowskich) rozpoczęta na łamach „Rzeczpospolitej” między prof. Krystyną Pawłowicz z UW (dla Prof. Sadurskiego kiedyś jeszcze „Krysią”, ale dziś, być może ze względu na nieprawomyślność tego artykułu, już jedynie „Krystyną”) oraz prof. Stanisławem Biernatem z UJ (dla Prof. Sadurskiego „Staszkiem”). Dla mnie najważniejsze, że ta dyskusja, niezwykle ważna, w ogóle się odbyła. Na pytanie: „kto miał rację?”, odpowiem kontrowersyjnie, że… co do zasady obydwoje. Tylko każdy na wybranym przez siebie poziomie odpowiedzi na to pytanie, choć może lepiej, żeby uniknąć podejrzenia o wartościowanie, nazwijmy to „płaszczyznami”. Mimo, że Autorzy nie dojdą bez wątpienia do porozumienia w tym temacie, mam nadzieję, że debata będzie kontynuowana, zarówno przez tę dwójkę, jak i środowiska prawnicze w Polsce w ogóle. Ja natomiast, wywołany do tablicy przez Prof. Sadurskiego, powiem skromnie co o tym myślę, w nadziei, że ktoś zada sobie trud, aby mnie przeczytać i zrozumieć, choć to pierwsze długo potrwa jak na standard „blogowy”.

Płaszczyzna pragmatyczna

Lekceważąc chronologię zajmijmy się najpierw opiniami Prof. Stanisława Biernata (dla mnie: Pana Profesora Biernata), gdyż ze względów pragmatycznych tak będzie lepiej. Opinia Prof. Biernata oparta jest na słusznym założeniu, że „zintegrowana Unia nie byłaby w stanie sprawnie funkcjonować, gdyby każde państwo mogło decydować o tym, kiedy wykonywać na swoim terytorium prawo wspólnotowe, a kiedy od niego odstępować”. Zdanie to, o bardzo szerokim znaczeniu, niewiele jednak mówi o nadrzędności prawa unijnego nad konstytucją państwa członkowskiego, której zakres ratione materiae jest znacznie węższy zarówno od całości prawa krajowego, jak i prawa unijnego. Przypomnijmy również, że konstytucja jest aktem o najwyższej mocy normatywnej – myślę, że pomiędzy wymienionymi Autorami panuje zgoda odnośnie tego faktu.

Zdanie Prof. Biernata nie stwierdza też niczego sprzecznego z tym, co napisała Prof. Pawłowicz, która odnosiła się właśnie do relacji między prawem unijnym a konstytucją, a nie prawem państwowym generalnie. Natomiast inny zarzut, który Prof. Biernat formułuję wobec poglądów „Przeciwniczki”, zdaje się nas naprowadzać na ciekawą różnicę „pozycji ocennych” (cyt. za Prof. Sadurskim) między stronami; zarzuca bowiem profesor z Krakowa swojej warszawskiej dyskutantce, że ta uważa, iż „cokolwiek wzmacnia Unię, automatycznie osłabia Polskę”. Osobiście nic takiego w jej tekście nie odnalazłem, wydaje się natomiast, że jest to przykład często spotykanej wśród prawników specjalizujących się w prawie europejskim obawy o to, że jakakolwiek próba podważenia wypracowanych przez ETS metod integracyjnych cofnie integrację w jej pragmatycznym rozwoju. Z tego powodu krytycy ETS-u są przeważnie posądzani o brak chęci lub umiejętności ucieczki od poglądu upatrującego w integracji grę o sumie zerowej, w której państwo traci, gdy UE coś zyskuje.

Pragmatyzm jest w podejściu prezentowanym przez Prof. Biernata słowem kluczem: „Nie chodzi bowiem o abstrakcyjne rozstrzygnięcie tego, który sąd i które prawo jest górą, ale o to, aby nie dochodziło do jawnych konfliktów między prawem unijnym a konstytucjami państw członkowskich w konkretnych, istotnych sprawach. Takich konfliktów udaje się uniknąć dzięki temu, że z jednej strony ETS niechętnie wydaje wyroki, które byłyby zdecydowanie nie do zaakceptowania przez państwa ze względów konstytucyjnych, a z drugiej strony krajowe sądy konstytucyjne interpretują przepisy konstytucyjne w sposób pro-europejski”. To prawda, jako przykład mogę podać orzeczenie w sprawie K.B. (C 117/01), w którym ETS poszedł bardzo daleko w swojej decyzji, ale w ostatniej chwili zadecydował, że „do sądu krajowego należy ocena, czy osoba, w sytuacji K.B., może polegać na art. 141 w celu wskazania jej partnera jako beneficjenta renty po niej” (o meritum orzeczenia pisałem krótko tu). Tylko czy istnieją takie gwarancje, które na zawsze zapewnią, że ETS będzie tak powściągliwy? Czy jeżeli na przykład w Traktacie zostanie zapisana zasada pierwszeństwa prawa unijnego nad krajowym, jak było to przewidziane w Eurokonstytucji, dalej trwała będzie sytuacja, w której, jak obrazowo pisze prof. Biernat: „Trybunał Sprawiedliwości proklamuje pełne pierwszeństwo prawa wspólnotowego. Równocześnie niektóre sądy konstytucyjne (w tym polski Trybunał Konstytucyjny) głoszą nadrzędność własnych konstytucji i zastrzegają sobie ostatnie słowo co do prawa obowiązującego w ich państwach. I co? I nic!” A może ETS dostanie wiatr w żagle i przestanie się obawiać „buntu” sądów konstytucyjnych? A co jeżeli spełni się kiedyś pragnienie europejskich federalistów, którzy w Traktacie Spinellego z 1984 r. (art. 30 ust 2) postulowali, aby połowa składu ETS-u wybierana była przez Parlament Europejski, który regularnie daje dowody swojego zamiłowania do inżynierii społecznej i unifikacji ideologicznej Europy, a który wraz z reformą traktatową zyska głos w kształtowaniu następnych zmian? Czy te sygnały nie są wystarczające, aby podjąć już teraz debatę na temat roli ETS-u w procesie integracji?

Przejdźmy krótko do oceny tego pragmatyzmu, którego chwalebny przykład znajduje się według Prof. Biernata w orzeczeniu w sprawie Schmidberger (C 112/00), gdzie „ETS uznał przewagę wolności zgromadzeń nad swobodą przepływu towarów między państwami członkowskimi i w konsekwencji nie dopatrzył się naruszenia prawa wspólnotowego w udzieleniu zezwolenia administracyjnego na zorganizowanie czasowej blokady autostrady alpejskiej przez ekologów”. Meritum orzeczenia mogło być co prawda zadowalające z punktu widzenia państwa (jego władze dopuściły demonstrację, która zakłóciła podstawową swobodę wspólnotową przepływu towarów, a ETS uznał to za działanie zgodne z prawem), jednakże tym samym zwiększył sobie po raz kolejny zakres władzy, tym razem przyznając sobie kompetencje do oceny, czy państwo może derogować prawo unijne powołując się na prawa fundamentalne, mimo, że teoretycznie mógł wybrać za podstawę orzeczenia klauzulę z art. 30 TWE pozwalającą stosować państwu ograniczenia przewozowe ze względu m.in. na „porządek i bezpieczeństwo publiczne, życie ludzi i zwierząt, ochronę roślin”.

W takim wypadku należy się zapytać, czy każda demonstracja będzie traktowana przez ETS podobnie? Czy np. w sytuacji, w której do portu w Gdańsku przybędzie statek holenderski oferujący zabiegi aborcyjne, a grupa demonstrantów w obronie życia uniemożliwi dostęp do tego statku kilku pragnącym się tam dostać kobietom, ETS orzeknie podobnie? W końcu aborcja została uznana za „usługę w rozumieniu prawa europejskiego” (orzeczenie Grogan, C 159/90), a więc utrudnianie dostępu do niej może być uznane za naruszenie swobody świadczenia usług. Czy w takiej sytuacji ETS uzna, że ochrona życia nienarodzonego stanowi „uzasadniony interes” na gruncie tradycji konstytucyjnych wspólnych państwom członkowskim, na które tak często się powołuje? A może uzna rację przeciwników aborcji na gruncie Karty Praw Podstawowych, której podobieństwo do Konwencji Europejskiej z 1950 r. jest tak często podkreślane, a na podstawie której orzeczono, co orzeczono, w sprawie Alicji Tysiąc? Prof. Biernat na takie pytania nie odpowiada, nawet ich nie stawia, gdyż jego poglądy mają charakter rozważań de lege lata w ramach ustalonej doktryny prawa europejskiego, i jako takie są w pełni zgodne z tą doktryną.

Przypomnijmy zatem jeszcze, uprzedzając krytykę, że w powołanej sprawie Grogan ETS uciekł od odpowiedzi na pytania postawione przez sąd irlandzki uznając, że pomiędzy informacją rozpowszechnianą przez studentów w Irlandii, a działalnością klinik aborcyjnych w Wielkiej Brytanii, nie było zależności finansowej, w związku z czym sprawa nie podlega jego jurysdykcji. Natomiast Rzecznik Generalny van Gerven w tej sprawie odpowiedział na pytanie sądu stwierdzając, że irlandzkie prawo o ochronie życia nienarodzonego (zawarte w konstytucji Irlandii) stoi w sprzeczności ze swobodami rynku wspólnotowego, ale sprzeczności te da się usprawiedliwić na podstawie wyjątków ustanowionych przez to prawo, za co spotkała go krytyka za stawianie życia i handlu na tym samym poziomie wartości (biorąc pod uwagę doktrynę prawa europejskiego słusznie stanęli w jego obronie Weiler i Lockhart, „Common Market Law Review”, vol. 32, 1995). Orzeczenie Schmidberger sprawiło jednakże, że ETS może pójść krok dalej od van Gervena, a to już powinno budzić obawy.

Płaszczyzna abstrakcyjna

Tekst Prof. Krystyny Pawłowicz (dla mnie: Pani Profesor Pawłowicz) odczytuję jako postawienie fundamentalnego pytania: kim jesteśmy jako wspólnota polityczna? Co prawda Pani Profesor pisze, że stawia „jako prawnik pytanie fundamentalne – która z zasad obowiązuje w Polsce po 1 maja 2004 r.: zasada nadrzędności Konstytucji RP czy ‘przypomniana’ Polsce kolejny raz w traktacie z Lizbony zasada pierwszeństwa prawa wspólnotowego przed polską ustawą zasadniczą?”, ale nie jest to bez wątpienia pytanie postawione z kręgu doktryny prawa europejskiego ale raczej z „wyższej”, ponad-pragmatycznej, jeżeli można tak powiedzieć, perspektywy. Pytanie bowiem o rolę i moc normatywną Konstytucji RP w procesie integracji jest pytaniem o ochronę i zdolność do samookreślania wspólnoty politycznej, jaką jest również naród polski (naród w sensie obywatelskim, rzecz jasna).

Oskarżanie ETS o ustanowienie „niedemokratycznych, niesprawiedliwych i anarchizujących organizacje państw członkowskich reguł prawnych jak ‘zasada lojalności i wierności Wspólnotom’” czy też „sprzecznej ze standardami państwa prawnego i destrukcyjnej dla systemów prawnych suwerennych państw jest zasady pierwszeństwa prawa wspólnotowego” jest oczywiście „bluźnierstwem” z punktu widzenia doktryny prawa europejskiego, ale dla wspólnoty politycznej może być zabiegiem niezwykle istotnym i potrzebnym. Bowiem czy zdajemy sobie naprawdę sprawę z tego, jakie potencjalne, ostateczne konsekwencje ma uczestnictwo kraju w strukturach integracyjnych? Czy to pytanie w ogóle na poważnie pojawia się w debacie? Czy jeżeli skutki uboczne tego członkostwa przypominać będą to, co opisałem powyżej, to czy z punktu widzenia wspólnoty politycznej narodu polskiego możliwe jest zaakceptowanie prymatu prawa wspólnotowego i lojalności oraz wierności Wspólnotom/Unii?

Oczywiście stwierdzenia postawione przez Prof. Pawłowicz dalekie są od ostrożności właściwej prawnikom (momentami zdecydowanie za dalekie, jak np. to, że „Trybunał swymi wyrokami sam pouchylał konstytucje państw członkowskich”), co zauważa również Prof. Biernat pisząc, że używa ona „języka politycznej agitacji” (co stoi w sprzeczności z wcześniejszą jego uwagą: „Nie mam też wątpliwości (…), że jej poglądy wynikają z autentycznej troski o los Polski”). Jednakże Prof. Biernat zauważa inną cechę wypowiedzi Prof. Pawłowicz, pisze bowiem z uznaniem: „Nie jest łatwo reprezentować ‘politycznie niepoprawne’ i niepopularne w jej środowisku podejście” (sam kiedyś dostałem wiadomość od doktoranta jednego ze znanych prof. prawa europejskiego, z którym prof. Sadurski bez wątpienia też rozmawia po imieniu, a który to [doktorant] po wygłoszeniu na konferencji referatu nt. KPP, gdzie oparł się na argumentach zaczerpniętych z mojego artykułu, napisał mi, że co prawda się z nim nie zgodzili, ale za odwagę to go podziwiali). Tak więc za postawienie tak w sposób tak otwarty i przejrzysty tej sprawy Pani Prof. Pawłowicz należy się głęboki szacunek.

Wspólnota polityczna czy przedmiot integracji?

O wspólnocie politycznej od czasów Arystotelesa napisano już wiele, ale posłużę się jednym tylko, zbliżonym do zagadnienia, cytatem, którego bogactwo dopiero niedawno rzuciło mi się w oczy. Autorem jest Alexis de Tocqueville, który tak napisał o Ameryce i Europie lat 30-tych XIX w.:

„Gotów jestem przyznać (…), że miasta i hrabstwa Stanów Zjednoczonych byłyby skuteczniej administrowane przez obcą im centralną władzę, działającą z pewnej odległości, niż przez własnych urzędników. (…) Lecz korzyści natury politycznej, które Amerykanie czerpią z decentralizacji, wystarczają im, by ten system przenosić nad przeciwny. Ostatecznie cóż mi z tego, że władza jest wszechobecna, że czuwa zawsze nad tym, bym bezpiecznie zażywał przyjemności, że wyprzedza każdy mój krok, by usunąć mi z drogi niebezpieczeństwa, jeżeli ta sama władza, która tak usilnie oszczędza mi przykrości, jest zarazem absolutną panią mojej wolności i mojego życia, monopolizuje wszelki ruch i wszelkie istnienie do tego stopnia, że wszystko usycha, kiedy ona marnieje, i wszystko usypia, kiedy ona zapada w sen – że wszystko umiera razem z nią?

Są w Europie kraje, których mieszkańcy uważają się za osadników obojętnych na losy ziemi, na której żyją. Największe zmiany dokonują się w kraju bez ich udziału. Nie wiedzą nawet dokładnie, co się dzieje, zaledwie czegoś się domyślają i przypadkowo dowiadują się o niektórych wydarzeniach. (…) Sądzą, że wszystkie te sprawy w żadnej mierze ich nie dotyczą i że należą do potężnego nieznajomego, zwanego rządem. Ludzie ci cieszą się swoimi dobrami tak, jak cieszą się nimi przejściowi użytkownicy, albowiem wyzbyci są zmysłu posiadania oraz chęci ulepszania czegokolwiek” (O demokracji w Ameryce, Tom I, Kraków 1996, s. 93-94).

Czy w procesie integracji europejskiej można zatracić poczucie wspólnoty politycznej i stać się przedmiotem ogólnoeuropejskiej regulacji? Nadrzędność prawa Unii bez wątpienia temu sprzyja, ale według rozpowszechnionych wśród zwolenników pragmatycznego podejścia do Unii, w tym Prof. Biernata i Prof. Sadurskiego, są mechanizmy, które mają nas przed tym bronić. Oto dwa przykłady podane przez drugiego z wymienionych.

Po pierwsze ma to być zasada subsydiarności, która, jak zauważa Prof. Sadurski, wywodzi się z katolickiej nauki społecznej. W rzeczywistości europejska wersja tej zasady ma raczej niewiele wspólnego z katolickim pierwowzorem, a wybitny znawca prawa europejskiego, Amerykanin Joseph Weiler, nazwał ustawiczne powoływanie się na to pochodzenie „technologią subsydiarności” (Chrześcijańska Europa, Poznań 2003, s. 73). Oryginalna bowiem zasada subsydiarności kładzie nacisk na niezdolność niższych szczebli decyzyjnych do zajęcia się daną kwestią jako warunku niezbędnego przeniesienia decyzji na szczebel wyższy, co miało pobudzać poczucie odpowiedzialności ludzi za siebie. W TWE ustalono natomiast taką treść zasady subsydiarności: „Wspólnota podejmuje działania, tylko wówczas i tylko w takim zakresie, w jakim cele proponowanych działań nie mogą być osiągnięte w stopniu wystarczającym przez państwa członkowskie, natomiast z uwagi na rozmiary lub skutki proponowanych działań możliwe jest lepsze ich osiągnięcie na poziomie Wspólnoty”. Przeniesienie akcentu z „niemożliwości” na „niewystarczalność”, a do tego „możliwość lepszego osiągnięcia na poziomie Wspólnoty” zdecydowanie zmieniło balans – prawie zawsze da się udowodnić, że Wspólnota poradzi sobie lepiej, co z resztą w dużej mierze potwierdza praktyka. Według Weilera ustanowienie tej zasady miało na celu jedynie złagodzenie oskarżeń Komisji o zakusy centralizacyjne, a sam jej tekst skupiał się na określeniu, kiedy instytucje europejskie mogą podjąć działania zamiast instancji krajowych. W ten sposób, „choć mogłoby to być ważne i głębokie założenie dotyczące odpowiedzialności społecznej zmieniono je w (…) założenie konstytucyjne dotyczące podziału kompetencji” (tamże). Reforma z Lizbony pozostawiła ten aspekt bez zmian, precyzując jedynie znaczenie niższego szczebla decyzyjnego i dodając mechanizm kontrolny angażujący parlamenty narodowe, co jest działaniem w dobrym kierunku, ale nie sądzę, aby przyniosło zdecydowaną poprawę, gdyż współpraca między parlamentami jest niezwykle trudna, co dotychczasowa praktyka też niestety potwierdza.

Drugim przykładem jest ograniczenie kompetencji Unii, które według Prof. Sadurskiego jest „ścisłe”. W zasadzie nie wiem, co ma na myśli Prof. Sadurski w tym stwierdzeniu – dotychczasowy podział kompetencji był wyjątkowo nieścisły. Reforma traktatowa zmierza w kierunku uściślenia tych granic, jednakże jednocześnie je rozmywając. Uściślając bowiem podział kompetencji rozmyto jeszcze bardziej klauzulę elastyczności, która w dotychczasowym brzmieniu stanowiła: „Jeżeli działanie Wspólnoty okaże się niezbędne do osiągnięcia, w ramach funkcjonowania wspólnego rynku, jednego z celów wspólnoty, a niniejszy Traktat nie przewidział kompetencji do działania wymaganego w tym celu, Rada, stanowiąc jednomyślnie na wniosek Komisji i po konsultacji z Parlamentem Europejskim, podejmuje właściwe działania”. Na podstawie tego przepisu ustanowiono m.in. Agencję Praw Podstawowych UE, która okazała się „niezbędna” do funkcjonowania wspólnego rynku, jak i oczywiście zgodna z zasadą subsydiarności. Obecnie sprawa byłaby jeszcze łatwiejsza, gdyż formuła „do osiągnięcia, w ramach funkcjonowania wspólnego rynku, jednego z celów wspólnoty” została zastąpiona przez szerszą: „do osiągnięcia jednego z celów, o których mowa w Traktatach”.

Na moją uwagę, że obywatele kraju mogą mieć problemy ze zrozumieniem skomplikowanej struktury europejskiej i Prof. Sadurski odpowiedział: „nie wyrywałbym się tak bardzo z tym zapewnianiem, w imieniu Obywateli, że czegoś tam nie zrozumieją, bo można niemiło zostać przez Obywateli zaskoczonym pod tym względem”. No cóż, jako zdeklarowany liberał Prof. Sadurski nie mógł odpowiedzieć inaczej, gdyż podkreślanie zdolności samo-organizacji i podejmowania racjonalnych decyzji należy do liberalnego credo. Mi również te wartości są bardzo bliskie, tylko że, nie będę przeczył faktom. Według podanych kilka dni temu przez „Rzeczpospolitą” wyników sondażu 67% Polaków chce przyjęcia Traktatu z Lizbony, taka sama ilość (co nie oznacza, że są to ci sami Polacy) przyznaje, że nie ma pojęcia, co to właściwie jest. I co się dziwić? Gdyby wszyscy starali się to zrozumieć, nikt nie miałby czasu zarabiać, aby płacić (po)datki na uniwersytety i inne jednostki badawcze, gdzie ludzie poświęcają mnóstwo czasu, aby te materie rozgryźć. Dostrzegam w tym jednak kolejne zagrożenie dla trwałości wspólnoty politycznej narodu, kiedy nie wiemy już, które decyzje tak naprawdę możemy podejmować sami, a które musimy zostawić UE (gdzie, jak to ładnie określali niektórzy politycy w okresie przedakcesyjnym, „uzyskamy prawo do współdecydowania o swoich sprawach”), a sytuacja jest ciągle płynna. (Nawiasem mówiąc, Panie Profesorze, ten zwrot w Preambule Konstytucji zupełnie wystarczy, a poza tym art. 4 ust. 1 stwierdza, że „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”, co chyba też jest potwierdzeniem jego suwerenności).

Kto ma fobie i uprzedzenia?

Zwolennicy obecnej metody i zakresu integracji lubią posługiwać się pojęciem suwerenności, aby wykazywać w łatwy sposób, że absolutna suwerenność jest niemożliwa w zglobalizowanym świecie. To oczywiste. Pojęcie wspólnoty politycznej zdecydowanie rzadziej pojawia się w ich pismach, być może dlatego, że nie tak łatwo się z nim rozprawić, a być może dlatego, że też jest im bliskie, ale inaczej ją pojmują, na przykład jako wspólnotę równych praw. Jesteśmy bowiem świadkami jurydyzacji kultury i polityki na ogromną skalę – coraz więcej sporów społecznych i politycznych chcemy rozwiązać używając do tego języka praw człowieka, praw niepodzielnych, które raz na zawsze mają rozstrzygać spór przyznając równe prawa wszystkim. Jednakże globalizacja tego rozwiązania może zagrażać wspólnotom politycznym w postaci narodów.

Niedawno Bronisław Wildstein ostrzegał swoich czytelników: „Obecnie za wewnętrznego wroga [naszej cywilizacji] uznać można kompleks postaw i poglądów wymierzony w fundamentalne instytucje naszej cywilizacji: religię, rodzinę, własność, naród, ład moralny, hierarchię dóbr czy porządek prawny. Jego rzecznicy podjęli kulturową wojnę domową przeciw tradycji cywilizacji Zachodu. Orientacja ta ma swoją egzotyczną, skrajną emanację, którą reprezentuje antyglobalistyczno-ekologiczno-feministyczno-gejowska czy jaka tam jeszcze międzynarodówka. Jednak jego najbardziej znaczący i wpływowi rzecznicy zakorzenili się już głęboko w instytucjach i władzach dzisiejszej Europy i stanowią w niej najsilniejszą, choć heterogeniczną, grupę nacisku. (…) Utopia Europy współczesnej to projekt wymiaru sprawiedliwości, który narzucać będzie daleko idący system ideologiczny, pozostawiając niewiele przestrzeni na samodzielne decyzje ludzi i narodów. Właściwe, czyli – zdaniem dominującego dziś w Europie establishmentu – liberalno-lewicowe idee zastąpić mają tradycyjną moralność, uformować i radykalnie ograniczyć kształt współczesnej demokracji.” Wśród osób podzielających obawy redaktora Wildsteina, a ja mam zbliżone uczucia w tym temacie, zabezpieczenie wyższości Konstytucji Polski nad prawem unijnym jest czymś oczywistym, co nie oznacza zgody co do metody mającej to zabezpieczenie wprowadzać.

Oczywiście można się z tymi poglądami zupełnie nie zgadzać i wtedy motywacje na rzecz takiego zabezpieczenia Konstytucji słabną, ale w tym kontekście nasuwa się ciekawe, acz rzadko, jeżeli w ogóle wysuwane, spostrzeżenie. Osoby określane powszechnie jako „eurosceptyczne”, czyli te które krytykują obecny sposób funkcjonowania Unii, przeważnie nie kryją się ze swoją niechęcią wobec dominującego wśród społeczeństw i (przede wszystkim) elit europejskich podejścia do kwestii takich jak aborcja, równouprawnienie związków homoseksualnych, czy też ideologia feministyczna. To daje łatwe pole do atakowania ich za „przesądy” i „mity”.

Inaczej ma się sprawa z osobami broniącymi obecnej struktury europejskiej, które przeważnie występują po prostu jako bezstronni i obiektywni strażnicy prawa. Nie mam tu akurat na myśli Prof. Sadurskiego, który otwarcie mówi o swoich poglądach, ale nie mam zielonego pojęcia o aksjologicznych przekonaniach np. Prof. Biernata. Nie wiem co o tych sprawach myśli Prof. Jan Barcz, gdy stwierdza, że „nie trzeba się bać Karty”. Nie wiem co na ten temat sądzą trzej naukowcy z Gdańska, którzy bardzo gorliwie przekonywali, że otwarcie na Kartę jest „wyborem cywilizacyjnym”. Nie mam i nie będę miał wiedzy, dla ilu z tych osób nadrzędność prawa europejskiego jest szansą na „ucywilizowanie” narodu, w którym żyją, a więc przekonanie go do nowoczesnych rozwiązań liberalnych, a dla ilu takie pobudki nie mają znaczenia. A dobrze byłoby taką wiedzę posiąść, gdyż to mogłoby ustawić debatę o miejscu Polski w punkcie, z którego mogłaby ruszyć w sposób bardziej sprawiedliwy. Obydwie strony byłyby wtedy po równo obciążone grzechem obiektywnie dostrzegalnej subiektywności. Poznanie tych przekonań byłoby tym bardziej ciekawe, że zmysł moralny ludzi znakomicie wykształconych na najlepszych uniwersytetach często różni się od przekonań moralnych narodu w jego całości (tzn. nazwijmy to od „średniej narodowej”). Jak ujął to Hadley Arkes: „It seems to have required a post-graduate training in law in order to become incapable of grasping what seems clear enough to people of ordinary sense” (Natural Rights & the Right to Choose, Cambridge UP 2002, s. 120). Jednocześnie to właśnie ci ludzie, w długim okresie czasu, mają największy wpływ na określanie roli i zaangażowania państwa w tak skomplikowanej strukturze prawnej, jaką jest UE.

Obawiam się zatem, że największym zagrożeniem dla wspólnoty politycznej narodu i najważniejszą motywacją dla zabezpieczenia konstytucji państwowej przed nadmierną ingerencją prawa europejskiego, w tym sądowego, jest niejasność struktury prawnej UE i nadmierny wpływ na jej interpretację osób prywatnych, wysoko wyspecjalizowanych prawników, których motywacje często pozostają tajemnicą (przywołam przykład wybitnego prawnika z zakresu prawa UE, dziekana jednego z najlepszych wydziałów prawa UE w całej Europie, którego nietypowa rola w wydaniu pewnej ideologicznej opinii została przybliżona w znakomitym artykule Cornidesa, omówionym przeze mnie tu – sprawę prawnika pominąłem, trzeba zatem poczekać na oryginał, który wyjdzie w najnowszym numerze „MPP”). Nic też dziwnego, że Valery Giscard d’Estaing za jeden z sukcesów Traktatu z Lizbony uznał zaciemnienie jego treści w stosunku do Eurokonstytucji (dosłowny cytat oraz kilka podobnych w artykule Olgi Doleśniak-Harczuk, Traktat po liftingu, „Gazeta Polska” z 26.03.2008). Mogliby bowiem obywatele UE pomyśleć jeszcze, że to może idzie za daleko i że ten Traktat nie jest dla nich, bo chyba dużo ludzi jeszcze wierzy w nadrzędność konstytucji w znaczeniu dosłownym, „abstrakcyjnym” i podejście pragmatyczne ich nie przekonuje, czemu dali wyraz w referendach we Francji i Holandii. Ludzie bowiem, a ja wśród nich, lubią pewność. UE w obecnym kształcie zdaje się takiej pewności im nie dawać…

Maciej Brachowicz

* Rozważałem, czy temu wpisowi nie powinienem również dać jakiegoś „jajcarskiego” tytułu, ale 1 kwietnia jest dopiero jutro, więc zatytułowałem go najprościej, jak mogłem. W przeciwieństwie bowiem do Prof. Sadurskiego jestem tylko skromnym magistrem i nie stać mnie na przekonujące wytłumaczenie, że tytuł zawierający słowa „nie dla idiotów” nikogo nie obraża, jest tylko trawestacją hasła reklamowego, które też oczywiście nikogo nie obrażało, choć pamiętam, że Prof. Paweł Śpiewak kiedyś twierdził uparcie coś innego…

Pressje
O mnie Pressje

Wydawca Pressji Strona Pressji www.pressje.org.pl Poglądy wypowiadane przez autorów nie stanowią oficjalnego stanowiska Pressji, stanowisko Pressji nie jest oficjalnym stanowiskiem Klubu Jagiellońskiego, a stanowisko Klubu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stanowisko Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest oficjalnym stanowiskiem autorów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka