Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę, a gdy usiadł, przystąpili do niego jego uczniowie. Otworzył wtedy otworzył swoje usta i nauczał (Mt 5, 1).
Mateusz, autor najbardziej hebrajskiej z czterech ewangelii, nie zrobiłby dziś wielkiej kariery w polityce. W swoim tekście, jak żaden z ewangelistów, podkreśla nieustannie, że obietnice złożone przez Boga praojcom spełniły się właśnie w Jezusie Chrystusie i to w dwójnasób, stokroć bardziej niż śnili prorocy. Mateusz nie koloryzuje. Jezus w swoim exposé wyraźnie stwierdził, że zmian, jakie przynosi, nie zamierza wprowadzać w świecie fauny i flory, ale wyłącznie w życiu tych homo sapiens, którzy przyjmą go jak siebie i urzeczywistnią.
Nieprzystawanie Matusza do standardów współczesnych widać najwyraźniej w rozdziale piątym. Wszyscy ewangeliści wspominają, że Jezus traktował ludzi jak ambitnych studentów spragnionych wiedzy i z byle wzniesienia przemawiał jak z katedry, ale tylko Mateusz spisał dokładnie jego wykład. Łukasz, Grek u z urodzenia, znał mowy Jezusa z drugiej ręki, więc nieco je „urealnił”, czterem błogosławieństwom przeciwstawił cztery „biada”, tak, żeby konstytucję królestwa bożego upodobnić nieco do świeckich kodeksów, w których aż roiło się od przestróg, lub do prawa mojżeszowego, w którym każdemu nakazowi towarzyszyły co najmniej dwa zakazy, tymczasem Mateusz, hebrajczyk z krwi i kości, spisał dokładnie wszystkie osiem błogosławieństw, a następnie zadbał, żeby czytelnik nie mógł żadnego z nich redukować bezkarnie do politycznej bajki, lecz przyjął jako konieczny element własnej tożsamości.
Obiecać dużo i wszystko spełnić wydaje się dzisiaj równie nieprawdopodobne jak kiedyś. Na szczęście, w królestwie bożym spełnienie idzie przed obietnicami. Nosi imię Jezusa Chrystusa. Jego grzeszni uczniowie tym różnią się od uczniów Syzyfa, że swój kamień powierzają najpierw Bogu, wierząc, że on pierwszy go toczy i robi to swobodnie, a to uzdalnia ich do jeszcze większego realizmu, do spojrzenia na własne życie razem z Bogiem i do uznania zła za zbędne, możliwe do pokonania, gdy dobro puka do granic możliwości.
Demokracja, żywioł tanich obietnic, powinna wziąć kilka lekcji u Mateusza. Pierwsza dotyczy retoryki. Otworzyć usta i przemówić do kogoś to nie to samo. Mateusz wyraźnie to rozdziela, a nigdzie nie widać tej różnicy lepiej niż w polityce. Czas wciągnąć z niej konsekwencje. Ten, kto zamienia debatę publiczną w wagarowanie, powinien ją zawsze przegrać, a ten, kto cokolwiek naprawdę umie, z łatwością nada jej wymiar edukacyjny. Wyborcy lgnąć do niego drzwiami i oknami.
Lekcja druga, z dialektyki, przypomina, że każdej obietnicy można przeciwstawić jakieś „biada”, które tę obietnicę skutecznie unieważni, realizm polityczny nie polega jednak na tym, żeby lamentować i puste słowa zbijać słowami, ale żeby słowa zastępować czynem, bo on jest lepszą obietnicą wyborczą niż sama obietnica.
W kraju pozbawionym poważnych ośrodków analitycznych, w którym politycy mogą bezkarnie skakać z kwiatka na kwiatek i mówić nie na temat, Mateusz chętnie przypomniałby, że błogosławieństw, na które ludzie czekają, jest tylko osiem, nie tysiąc. Ten, kto je mnoży, rozmienia je na drobne kłamstewka. Wyborca nie spodziewa się cudów, a tylko niewielkiej, lecz realnej zmiany na lepsze w kilku naprawdę ważnych dziedzinach. Każdy, kto je przedstawi lepiej niż konkurenci, ujmie w równaniach matematycznych, rozporządzeniach i wskaże odpowiednie osoby, łatwo wygra demokratyczny spór. Poprze go nie tylko wyborca, ale i konkurent, bo kiedy wszystko dla wszystkich jest jasne, wystarczy zagłosować.
Dziennik Polski 29-30 stycznia 2011.
Inne tematy w dziale Polityka