Każdego, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem głupim, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a wielki był jego upadek (Mt 7, 26).
Logika Biblii różni się znacznie od logiki arystotelesowskiej. Jest niesymetryczna i nieregularna jak całe stworzenie pod słońcem, dlatego niewprawny tłumacz wychowany na greckim rachunku zdań może jej nie zauważyć i w konsekwencji przykroić święty tekst do własnych wyobrażeń.
Weźmy pierwszą z brzegu „roztropność”, osławioną arytotelesowską froneisis, której ślady leksykalne i filozoficzne znajdujemy w późnych żydowskich księgach mądrościowych, ewangeliach i listach św. Pawła. Jej naturalnym, logicznym przeciwieństwem powinien być brak roztropności, jakaś „nieroztropność”, jak tego chcą polscy tłumacze, tymczasem w tekście oryginalnym stoi jak byk morón, głupota, a nawet gorzej. W języku biblijnym przeciwieństwem cnoty nie jest tylko brak cnoty, ale cała suma konkretnych nieszczęść, do których ten brak nieuchronnie prowadzi.
W zakończeniu „Kazania na górze” Jezus wzmacnia tę dysproporcję jeszcze bardziej za pomocą kilku prostych zabiegów retorycznych. Mówi o burzy i wezbranych potokach uderzających w dom zbudowany na skale przez człowieka roztropnego (fronimós), a następnie niemal słowo w słowo powtarza ten sam opis burzy, zderzając go z domem zbudowanym przez człowieka głupiego (morós) na piasku, co kończy się spektakularnym upadkiem. Słowa mówią tu same za siebie. Skała (petra) wydaje się mocniejsza niż zwykle, słuchacz słyszy o niej dwukrotnie, tymczasem piasek (ammon) waży od niej mniej, tylko raz jest o nim mowa, a nadto dziwnie współbrzmi z wielkim (megale) upadkiem i z samą głupotą (morón).
Jezus nie wypowiada tych słów w języku Ajschylosa, lecz po aramejsku, niemniej retoryczne powtórzenia Mateusz musiał oddać wiernie. Ich przekaz jest prosty: te same przeciwności losu w obu przypadkach prowadzą do diametralnie różnych skutków, a źródła ludzkich upadków nie należy upatrywać w eufemistycznym braku roztropności, lecz w głupocie, która w Starym Testamencie jest także synonimem bezbożnictwa, iwweleth.
Nauki społeczne wciąż nie uwzględniają tej głupoty w stopniu dostatecznym i to nie tylko dlatego, że studenci socjologii wszędzie na świecie wykazują mniejsze przywiązanie do religii niż np. studenci kierunków ścisłych. Błąd tkwi w metodzie.
Podmiot, wyalienowany niegdyś z tradycji i transcendencji, doczekał się już swojej częściowej obrony w postaci doktryny praw człowieka, która przyznała mu prawo do wolności religijnej w zakresie wewnętrznym i zewnętrznym, a więc także do publicznego wyznawania wiary, ale transcendentna skała, na której ów podmiot może się oprzeć, wciąż jest ciałem obcym w naukach społecznych, bo te wciąż traktują ją po macoszemu, niczym chorobę nowotworową, którą wypada uwzględnić w ogólnym rachunku, ale po której rzadko można się spodziewać czegoś dobrego. Silne przywiązanie do religii dało Europie kapitalizm, ale i wojny religijne, dlatego nowoczesne państwo nie potrzebuje skały wiary, a co najwyżej powszechnej zgody i wysokich notowań w sondażach.
Studia nad wartościami zapoczątkowane przed ćwiećwieczem na Uniwersytecie w Michigan każą w to wątpić, zwłaszcza, że i w Europie podobne badania cieszą się coraz większą popularnością. Kolejne wydania World Values Survey (2005) lokują niemal wszystkie kraje katolickie w tej umiarkowanej strefie wartości, z której równie daleko do bezmyślnej pogoni za indywidualnym sukcesem, jak do zamartwiania się o najpilniejsze dobra codziennego użytku, i w której zarówno skrajny sceptycyzm, jak i skrajny brak krytycyzmu występują rzadko.
Solidny fundament wartości społecznych, podobnie jak indywidualna roztropność, nie biorą się znikąd. Ich przeciwieństwem nie jest ani brak zgody ani brak roztropności, lecz głupota i sekularyzacja.
Inne tematy w dziale Polityka