Gdy w połowie grudnia 2010 r. przed budynkiem rządowym w Tunisie, podpalił się młody Tunezyjczyk - na znak protestu - w związku ze skonfiskowaniem mu wózka z warzywami i owocami, trudno było przypuszczać, iż doprowadzi to do rewolty przeciw bezrobociu w całej Tunezji. A jednak...
Niezadowolenie musiało być tak wielkie, iż ta iskra doprowadziła do zamieszek w całym kraju i w efekcie do przepędzenia prezydenta, Zin el-Abidin Ben Ali'ego. A rządził od ponad 20 lat, wspierany po cichu przez Francję, która widziała w nim sojusznika w walce z islamizmem. Teraz jednak, odmówiła mu schronienia na swym terytorium, więc udał się do Arabii Saudyjskiej. Dołączyła do niego żona, obładowana "kupą" złota.
Tymczasem w Tunezji ulica świętuje zwycięstwo. Wg mnie, pyrrusowe, bo póki co, rządzi stary premier, a i większość tek ministerialnych pozostała w "starych" rękach. Co zakrawa na groteskę. Jedyne co cenne, to fakt, iż w przeciągu 60 dni muszą odbyć się nowe wybory.
Wielu obserwatorów zastanawia się: czy rewolta z Tunezji może przenieść się na inne kraje arabskie?
Myślę, że raczej nie. Co prawda, są próby wzniecania niezadowolenia i w innych krajach tego regionu /podpalenia, zamachy/, jednak po wypadkach tunezyjskich, inni władcy autorytarni będą bardziej ostrożni i bezwzględni, przy tłumieniu wszelkich prób wychodzenia na ulice w swoich "dominiach".
W tamtym regionie wszystko pozostanie po staremu. Na zmiany systemu politycznego i sposobu rządzenia nie ma tam szans, co wypływa i z mentalności i z tradycji. Demokracja musi poczekać. Może kiedyś...
Inne tematy w dziale Polityka