Głośno reklamowany film pt. "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" w reżyserii i ze scenariuszem Riana Johnsona miał właśnie swoją polską premierę. Trochę już wyrosłam z takich filmów, ale przez sentyment i ja zawitałam w kinie...
I jak i wcześniej bywało są pogonie, są ucieczki, wybuchy, strzelanki itd.
Ze złem - ucieleśnionym m.in. przez Kylo Reno /gra go Adam Driver/ - walczą: Rey /Daisy Ridley/, Finn /John Boyega/, Poe Dameron /Oscar Isaac/ czy Rose Tico /Kelly Marie Tran/.
Pojawiają się też - namawiany... przez Rey - Luke Skywalker /Mark Hamill - mocno już zmieniony/, Leia /Carrie Fisher - zupełnie zmieniona/ czy wiceadmirał Amilyn Holdo /Laura Dern - jakby "drewniana"/.
No i jest cwaniaczek, który robi i szemrane interesy, ale ma pewien soczysty wdzięk - czyli DJ - grany przez świetnego Benicio del Toro.
Natomiast - znane już wcześniej... - roboty są wciąż w dobrej formie.
Muzykę do tego filmu skomponował John Williams, ale są tam też kawałki znane z wcześniejszych Gwiezdnych... Zdjęcia - natomiast - są autorstwa Steve Yedlina - dosyć typowe jak na tematykę.
Specjalnie się nie ubawiłam na filmie "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi". Ot, nudnawa sztampa. Natomiast raz głośno się zaśmiałam, bo grupa współoglądających ryknęła potężnym śmiechem, kiedy doszło do pocałunku Finna i Rose. Faktycznie, oboje wyglądali dosyć groteskowo, a gdy jeszcze im kazano odegrać jedyną - drobną - miłosną scenę w filmie, to widownia miała ubaw.
Można ten film zobaczyć, ale lepiej nie mieć dużych oczekiwań.