makroman - Maciej Czernik makroman - Maciej Czernik
270
BLOG

Trzy dni w Trondheim

makroman - Maciej Czernik makroman - Maciej Czernik Kultura Obserwuj notkę 3

O Trondheim myśleliśmy od dawna, nie były to marzenia sensu stricte, ale właśnie myślenie, plany z realizacją których czekaliśmy na bardziej sprzyjające okoliczności. Dlaczego właśnie Trondheim?Na pewno nie ze względu na odbywające się tam zawody pucharu świata w skokach narciarskich, owszem rozgłos swoje robi, ale pchało nas tam co innego. Otóż Trondheim jest takim miastem które po prostu wypada odwiedzić jeśli chce się utrzymać fason podróżnika, o tym mieście się mówi w kręgach włóczykijów, o nim pisze się w książkach i publikuje w sieci, nie jest ani tak magiczne jak Kraków, ani tak oszałamiające architekturą jak Wiedeń, nie jest tak romantyczne jak Wenecja – ale jest. To zupełnie tak jak z górołazami – wspinają się na góry bo one...są. Włóczykije tułają się tysiące kilometrów od domu do miejsca które także...po prostu jest.


No więc czekaliśmy, ale Bóg szaleńcom sprzyja i...siostra żony Elżbieta w ramach jednego z europejskich programów edukacyjnych pojechała do Norwegii na półroczne studia...zgadnijcie gdzie?


Klamka zapadła jedziemy tam już teraz, odłożyć trzeba było nieco aktualnych planów, inaczej „przeksięgować” środki materialne, ale poza tym wszystko inne było już gotowe – należymy z Marzeną do ludzi o których się mówi że plecaki mają cały czas spakowane.


Sporo godzin przed monitorem by znaleźć najlepsze połączenia (logistyka to robota Marzeny) i bilety mamy już w kieszeniach, wiemy czym jedziemy i jak wracamy. Przygotowujemy sprzęt, śpiwory, aparat, statyw, niezbędnik itp. Ustalamy ubrania, buty – wszystko jest ważne, limituje nas ciężar bagażu (tylko 20 kg do luku i po 10 podręcznego) bo jadąc chcemy zabrać jak najwięcej produktów żywnościowych dla uczących się tam dziewczyn – Elżbiety i jej koleżanki Marty. Korowody z pakowaniem, ważeniem i rozpakowywaniem trwają kilka godzin, ale wreszcie udaje się osiągnąć consensus między tym co by się chciało, tym co niezbędne, a tym co można.


Wyjazd z Tarnowa tuż przed północą autobusem do Warszawy, na miejscu jesteśmy około 5 rano. Autobus owszem staje na Okęciu...ale nie znaczy to wcale że staje przy lotnisku (chwała niech będzie dysponentom PKSu za tę grzeczność pod adresem warszawskich taksówkarzy), wiemy że tak będzie i idziemy wprost na postój, kurs pod Etiudę 30 złotych – zdzierstwo, ale nie mamy wyboru.


Etiuda. Terminal do obsługi tanich linii lotniczych, szumna nazwa usiłuje zamaskować prowizorkę. Trafiamy poza sezonem i szczytem więc ruch jest niewielki, kilkanaście minut i już jesteśmy przy punkcie odpraw, zostawiamy torbę z prowiantem i idziemy do kontroli osobistej – standard na każdym lotnisku – zdjąć pasek, przedmioty metalowe do pojemnika – portfele, dokumenty, aparaty fotograficzne też, plecaki na taśmę i do prześwietlenia. Idzie sprawnie. Nie ma powodów do narzekań. Przed nami godzina oczekiwania w sali odlotów – zamawiam kawy (okropieństwo!!!) i przeglądam wydawnictwa w księgarence. Marzenka w tym czasie siedzi spokojnie – każde z nas inaczej przeżywa nadchodzącą przygodę, ja w ruchu, ona siedząc, ale emocje mamy wspólne.


Lot przebiega spokojnie, wysokość 10 tysięcy metrów, prędkość 800 km/h, temperatura na zewnątrz minus 50 stopni Celsjusza.


Podchodzenie do lądowania to niekończący się ślizg nad wodą między ścianami fiordów, wreszcie jest, niezbyt silne tąpniecie, za oknami już nie ma wody ale betonowe pasy lotniska, przeciążenie przy hamowaniu delikatnie napina nam pasy. Za chwilę wytracamy prędkość i kołując zajmujemy miejsce na płycie kilkadziesiąt metrów od terminalu.


W sali przylotów oczekujemy na bagaże. Długo oczekujemy! Niektóre walizki, zaczynają drugie okrążenie, nie mogąc doczekać się na właścicieli, a nasza torba z prowiantem wciąż się nie ukazuje. Czyżby zatrzymali ją na lotnisku? Narkopies mógł wyczuć mięso i wędliny...Niby oboje z żoną wiemy że są to zwierzaki specjalnie szkolone, by właśnie nie reagować na zapachy mięsa czy innych zwierząt, ale przecież torby wciąż nie ma...Czekamy coraz bardziej zaniepokojeni, sala powoli pustoszeje, a my...


Wreszcie JEST !!!! Co za ulga.


Szybko przechodzimy obok strażników (nie zapraszają nas na bardziej dogłębną kontrolę) okazujemy dowody osobiste (pochwalone niech będzie Schengen) i lekko opadającym korytarzem wychodzimy przed lotnisko, jeszcze w czasie marszu dobiega wołanie z głośników „mister Nowakki...”, obsługa portu jakoś nie przyłożyła się do nauki wymowy polskich nazwisk.


Przed lotniskiem przystanek Flybussenów, wielkich ciemnoniebieskich autobusów, z ogromnymi półkami na bagaże i schowkami pod podłogą, a zamiast lusterek wewnątrz pojazdu są kamery z podglądem na ekranie w kokpicie. Kierowca prowadzi sprzedaż biletów, tuż przed odjazdem robiąc obchód wśród pasażerów. Można płacić gotówką lub...kartą! Duża wygoda. Kilkadziesiąt kilometrów autostrady, oraz kilkukilometrowe tunele pochłaniamy niczym film, mimo deszczu widoki są niezwykłe i urzekające. Wreszcie jesteśmy w mieście, póki co podziwiamy je z okiem autobusu, już robi niemałe wrażenie.


Wysiadamy przy Studentensamtfundet – studenckim centrum kultury – wielkim czerwonym okrąglaku z dobudowanym dwupiętrowym pawilonem, nie jest to piękna budowla ale ma jedną zaletę – jest charakterystyczna. Na przystanku mamy przesiąść się już do linii miejskiej. Cóż bardziej prostego – prawda? W zasadzie nic, ale my akurat trafiliśmy na...strajk! Zaczną jeździć za kilka godzin. Pchać się na piechotę? Raz że nie bardzo znamy drogę, dwa że mamy 40 kilogramów bagażu (w tym trzydzieści mam ja...). Kłopot.


W sukurs przychodzi Ela – diaspora polska jest w Trondheim liczna i życzliwa – zaraz znajduje się samochód i kierowca, kilkanaście minut i już siedzimy u Elżbiety w pokoju, a gorąca kawa przyjemnie nas rozgrzewa.


Odpoczynek odpoczynkiem, ale przecież nie dla odpoczynku tu jesteśmy. Szybki posiłek, zaznajomienie z Martą i…w drogę. Elżbieta już dokładnie zaplanowała wszystko, wie co i kiedy chce nam pokazać, tak abyśmy możliwie dobrze poznali całe miasto – program jest maksymalnie napięty. Na dziś przewidziano śródmieście i stare miasto wraz z portem turystycznym, oraz ciekawsze miejsca po drodze. Trudno tu wszystko opisywać – od tego są zdjęcia – zainteresowanych odsyłam na swojego fotobloga. Współczesne Trondheim nie jest miastem pięknym, Widać że Norwegowie nie cierpią na brak przestrzeni, miasto jest niemożebnie rozwleczone, bez samochodu żyć się tu na stałe chyba nie da. Nawet na przystanek autobusowy trzeba iść daleko, ponadto nie zawsze układ linii jest przyjazny dla zwiedzających, a co gorsza ceny są odstraszające. Świetnym rozwiązaniem jest rower, ale akurat nie mamy, nie ma też od kogo pożyczyć. Trzeba przyznać że rowerzyści są kastą w Trondheim uprzywilejowaną, kierowcy ustępują im pierwszeństwa a piesi schodzą z drogi. Zresztą zachowania kierowców w Norwegii to osobny temat!


W Norwegii obowiązują drakońskie kary za przewinienia drogowe, z aresztem włącznie. Kierowca zatrzyma się już wtedy gdy zbliżycie się do przejścia. Co ciekawe nie mam tam też korków, prawdopodobnie dlatego iż wszyscy jeżdżą wolno, więc nie występuje efekt nagłego pojawienia się w jednym miejscu setek pojazdów.


Miasteczko studenckie w którym mieszka Elżbieta położone jest na jednym ze wzgórz otaczających miasto, kilkadziesiąt minut szybkiego marszu w dół i docieramy do w miarę zwartej zabudowy. Ale nawet tu w oczy rzuca się charakterystyczna dla Nordyków powściągliwość w formie. Domy w wielu miejscach różnią się jedynie barwą, nawet secesja czy eklektyzm, mimo że najbardziej rozbuchane formalnie, nie różnią się tu wiele od innych stylów, jakiś akcent w zdobieniu, czasami nieco fantazji w umiejscowieniu balkonu i to wszystko. Całkiem podobnie prezentują się stare domy w pobliżu morza. Urokliwe poprzez swój wiek i odmienność kulturowa, ale jednakowe niczym baraki w koszarach. Ciekawsze akcenty widać za to w oknach, dość powszechny jest tu jeszcze zwyczaj umieszczania w oknach półek a na półkach bibelotów, sporo mówią one o mieszkańcach domu.


Głównym punktem jest dawny kościół szpitalny z przymocowanym do ściany pręgierzem. Sam nie wiem czy ów pręgierz właśnie w tym miejscu to efekt działań konserwatora zabytków, czy też pozostałość po dawnych czasach, gdy Norwegia nie była jeszcze tak zlaicyzowana jak obecnie i przesłanie choroba = kara za grzechy = kara doczesna, było czytelne. W każdym razie takie zespolenie ustrojstwa do upokarzania ludzi i kościoła jak dla mnie jest nie do przyjęcia, całe szczęście że dziś to już tylko quasi skansen.

Natomiast nie mogę wyjść z zachwytu nad perspektywą zamykającą wyloty uliczek – wszystkie kończą swój bieg w...morzu, a czasami zamyka je las masztów. Pewien czas błąkamy się po zaułkach – klimaty jak z baśni J. CH. Andersena, co zresztą nie może dziwić bo on sam się w takich klimatach właśnie wychował.


Targ rybny w Trondheim z Salonikami żadnego porównania nie wytrzymuje, zwykły przeszklony blaszak a w środku głównie…konserwy i mrożonki, podobno w sezonie jest tu lepsze zaopatrzenie ale w październiku już można o tym tylko pomarzyć. Jakieś kraby i trzy ryby w tym jedna senna flądra, trzymane są w beczce jako ekspozycja, ciut, ciut rybackiego ekwipunku ma stanowić ozdobę, i to wszystko. Podobnie w przystani, stąd odpływają statki wycieczkowe na Munkholmes – czyli wyspę klasztor (obecnie skansen klasztoru), już po sezonie, nic nie pływa, w zasadzie odnoszę wrażenie że wcale nas tu być nie powinno – o tej porze roku Norwegowie nie przewidują obecności turystów/podróżników i...koniec.


Dzielnica kupiecka – o tu zaczyna być ciekawie – charakterystyczne domy; dwu, trzy piętrowe, z ogromnymi wrotami zamiast balkonów i wypuszczonymi belkami w roli dźwigów – funkcjonalność oraz wygoda – magazyn, skład przeładunkowy, sklep i dom w jednym. Jednak nadal różnią się one w zasadzie jedynie barwą.


Powoli wracamy, w samym sercu miasta ogromna kolumna Olafa – świetny punkt orientacyjny dla...mew. A w pobliży Trondheim Torg – duża galeria handlowa. Małych znanych z Polski sklepików tu nie ma, na deptakach trafić można na butiki i księgarnie, ale małego „osiedlowego” sklepu spożywczego nie znajdziecie, po wszystko trzeba jechać do super marketów lub galerii właśnie, a jest ich w Trondheim sporo.


Codziennie przechodzimy obok stadionu Rosenborg, akurat ma tu się odbyć mecz, ludzie całymi rodzinami schodzą się na stadion, pod trybunami którego umieszczone są restauracje, a w ścianie szczytowej duży dom handlowy ze sprzętem sportowym, gadżetami i wszystkim tym co w takim miejscu może liczyć na kupno. Są i kibice drużyny przeciwnej (poznaję po żółtych koszulkach), głośno krzyczą, charakterystycznym dla kibiców ochrypłym wymuszonym wrzaskiem – tyle że oni są trzeźwi i spokojni. Głośni ale nie agresywni. W restauracjach rodzice w czarnych koszulkach zajadają obiad z dziećmi w czarnych koszulkach (barwy Rosenborgu), wszędzie atmosfera pikniku.


Na kolacje kupujemy mrożoną pizzę i piwo. Pizza „globalna” znanej i w Polsce marki, smakuje tak samo jak w kraju. Moglibyśmy kupić pewnie coś norweskiego, gdyby coś takiego było – poza sałatkami i łososiem nic norweskiego na półkach nie widzę, Ela twierdzi że ich narodowa (na campusie) kuchnia to mrożona pizza z mrożonymi sałatkami odgrzana w mikrofalówce, za smakosza uchodzi ten kto odgrzewa pizze w piekarniku.


Piwo obrzydliwe. Homeopatyczna domieszka alkoholu i chmielu do wody z fiordu, wypijam na zasadzie białoruskiego chłopa który wracając z targu zagryzał...mydło.

Szto wy diełatie? – zagadnął go przechodzący drogą Żyd – Toż eto myło.

Miło, nie miło, a jak kupił tak i zjeść trzeba...odparł chłop.

Tak samo i ja.


Dziś wieczorem w klubie studenckim ma być wieczór retro! Retro znaczy dla nich przeboje z lat..80 i 90 ! Rany Boskie czy ja aż taki stary jestem? Spodziewam się tego czego się spodziewać należy..nic z tego, cicho, spokojnie – miasteczko wymarło, o tym że trwa „zabawa” świadczy jedynie włączony neon nad drzwiami lokalu...Rankiem znajdujemy tylko jeszcze większa stertę niedopałków pod klatką schodową – w pokojach wolno palić, tyle że jest instalacja alarmowa i jak poczuje dym to przyjedzie straż pożarna...czyli niby nie ma zakazu a jednak.


Rankiem kawa, szybkie śniadanie i idziemy na „długi marsz”. Przed sobą mamy kilkadziesiąt kilometrów drogi, bo dziewczyny muszą iść na dwa wykłady, a potem wybieramy się na ścieżkę spacerowa wzdłuż fiordu, na półwysep Lade.


Trondheim to miasto uniwersyteckie. Wiele tu uczelni, różnej rangi a niektóre jak np. architektura należą do ścisłej europejskiej czołówki. Dziewczyny studiują nauki społeczne, ich placówka mieści się tuż nad samym morzem. Piękna okolica, mamy trochę czasu by się z nią zapoznać. Przy okazji realizuję swoją pasję przyrodnika i rejestruję obecność ślimaka pobrzeżka (prawdziwy twardziel wśród mięczaków), wątrobowców i całej gamy porostów, a także rośliny kwiatowe i ciekawe minerały. Graniczący z uczelnią lasek to miejsce joggingu i spacerów dla kadry oraz studentów podczas lunchtime'u.


Wreszcie wykłady się kończą i ruszamy na szlak. Po drodze widoki których opisać nie sposób, fiordy to całkiem specyficzna, nieporównywalna z niczym innym forma krajobrazu. Płynnie przechodzą między sobą widoki rodem z sielanek, klasyczne mariny, wagnerowskie w klimacie uschnięte drzewa zwisające nad ostrzonymi przez falę skałami, aż po klasycznie górskie wzniesienia i lesiste wzgórza, znalazłem też jaskinię a w niej...płonące lampiony – pewnie jakiś troll kustosz je zapalił. Niestety nie miałem ze sobą żadnego sprzętu, więc nie mogłem zapuścić się zbyt daleko, minąłem trzy załomy przy mdłym świetle telefonu komórkowego, płonące lampki wyznaczały drogę, ale już nie wysokość sklepienia, a to kilka razy zbyt niebezpiecznie zbliżyło się do mojej głowy i tylko instynktowi zawdzięczam że nie zbliżyło się całkiem.

Są tu też smutne pamiątki po II Wojnie Światowej – tu stacjonował Tirpitz, bliźniaczy okręt Bismarcka z Kriegsmarine, którego zadaniem było siać terror wśród konwojów płynących do Murmańska – zatem na wzgórzach sporo jest bunkrów które miały bronić tych klifów przed desantem z morza oraz stanowisk artylerii p-lot – nie ma sensu ich opisywać, praktycznie dokładnie takie same znaleźć można i na polskim wybrzeżu, choćby w okolicach Darłówka. Obronić nie obroniły a krajobraz oszpeciły...

Powoli wracamy „do cywilizacji” w rzeczywistości nigdy jej nie opuściliśmy – na szlaku jest mnóstwo na to dowodów, kosze na śmieci, zejścia, pomosty a nawet...prysznice! Pierwszym obiektem który widzimy jest kompleks trondheimenergii – na wpół wbudowane w jaskinie przedsiębiorstwo bodajże z branży gazowej, potem port i…kanał Nidelvy wraz z otaczającym go starym miastem i nowoczesną ale super gustowną architekturą apartamentowców – to dzielnica dla bardzo bogatych, z jednej strony w garażu luksusowe samochody a pod oknami na kanale zacumowane luksusowe jachty i motorówki, białe unoszące się na wodzie jednostki ślicznie kontrastują z grafitowymi fasadami apartamentowców i bajecznie kolorowymi domami/magazynami starego Trondheim, a między tym wszystkim bajeczne mostki, leniwie sunąca rzeka i morze uśmiechniętych ludzi na zakupach, randkach i spotkaniach towarzyskich – słoneczne popołudnie...a my wyszliśmy wczesnym rankiem, już mamy „w nogach” dwadzieścia kilometrów, a przed nami jaszcze kilkanaście.

Udała nam się w ten jeden dzień pogoda, słonecznie, przejrzyste powietrze pozwoliło mi na wykonanie kilku ładnych, udanych technicznie zdjęć.

Spacerem przez dzielnicę handlową (wyłączona z ruchu samochodowego), świetnie zaopatrzone księgarnie, rozpoznaję wiele znanych nazwisk, tyle że pisanych często z użyciem norweskich liter, przytulne ciepłe, pysznie pachnące kawiarenki. Czar pryska pod Trondheim Torg, tę drogę już znamy, ale innej nie ma.


Szybka kolacja, przez internet sprawdzamy co w kraju i idziemy spać, zmęczone nogi ciążą nam niczym wielokilogramowe odważniki, ciało samo szuka pozycji jak najbliższej poziomu, ale rozgorączkowana głowa nie pozwala na sen. Tyle widzieliśmy, tyle jest do powiedzenia, tyle myśli i emocji którymi chcielibyśmy się podzielić...trzeba spać, jutro kolejny dzień wędrówki po Trondheim.


Ranek wita nas znów mglistą mokrą pogodą. A przed nami najsłynniejszy most Skandynawii Gamle Bybro, pierwszy na świecie wyciąg rowerowy, fort Kristiansten'a, katedra Nidaros i pałac Arcybiskupi oraz całe śródmieście.


Koło Katedry przechodzimy codziennie, ale ją zostawiliśmy sobie prawie na sam koniec. Przez poprzednie dni była zamknięta na głucho, dziś ma się w niej odbyć koncert więc została otwarta. Podobno jest Narodowym Sanktuarium Norwegii, pewnie tak, tyle że wiernych protestantów jest tu coś koło 4 i pół tysiąca (jak podaje folder), dziś pełni rolę kościoła ekumenicznego – dla protestantów, katolików, prawosławnych oraz koptów. Stojący na placu przed katedrą quasi olmecki obelisk słońca sugeruje że obecna „proboszcz” katedry pastor Ragnhilda Jepsen ma nader szerokie pojęcie ekumenizmu. Piękna budowana w kilku etapach budowla. Strzeliste wieże, popielaty bielejący piaskowiec w wapiennymi naciekami, figuralne zdobienia frontonu, rozetowy główny witraż nad portykiem wejściowym, to wszystko robi wielkie wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi wnętrze...negatywne wrażenie.

Wnętrze jest puste, jeśli nie liczyć kilku imitujących zabytki przedmiotów i całkiem współczesnych rzędów krzeseł, nie dla wiernych, ale dla melomanów. Smutne dziedzictwo. Mimo wszystko wewnętrzne krużganki, labirynty przejść między kaplicami i kamienne konfesjonały robią ogromne wrażenie.


Bezpośrednio obok katedry są jeszcze trzy obiekty o których chcę napisać. Dom pielgrzyma – czyli gigantyczny oszklony, wyposażony w kawiarnię…stragan z pamiątkami (chińszczyzna plus włoskie – ładne – metalowe figurki maryjne). Trochę wydawnictw drukowanych nie jest w stanie przesłonić rzeczywistej roli tego miejsca.


W stronę rzeki znajdziemy pałac arcybiskupi - harmonijne połączenie średniowiecznych i współczesnych zabudowań. Niegdyś pełnił,on rolę wybitnie obronną, dziś jest tylko atrakcją turystyczną. Bardzo obszerny dziedziniec otoczony jest ze wszystkich czterech stron, w budynkach można zwiedzać ekspozycje. Tyle że zamiłowanie Norwegów do wszelkiej maści makiet, zastępujących oryginały skutecznie nas zniechęca. Przykro przypomina mi się wystawa z krakowskiego Muzeum Archeologicznego gdy poczesną część ekspozycji o wikingach (wypożyczonej z Norwegii) zajmowały...pudełka po ciasteczkach maślanych z wymalowanymi na dekielkach postaciami facetów w rogatych hełmach.


Tuż obok i za katedrą, rozciąga się malowniczy cmentarz, pełen starych nagrobków, krzyży i innej architektury funeralnej, dokumentujący przemiany w mentalności i guście jakie zachodziły przez lata.


Gamle Bybro; czerwony, kiedyś zwodzony most, stał się symbolem Trondheim, podobno pocałunek na nim ma moc spełniania marzeń, nie omieszkaliśmy spróbować...póki co działa. Ładna drewniana konstrukcja, stary mechanizm i otoczenie. Naprawdę piękne, pełne uroku miejsce, mimo wszystko nie brak tu turystów, choć już po sezonie. A po prawej stronie mostu...marzenie – bajecznie kolorowe domy magazyny przeglądają się w czystej wodzie Nidelvy, podczas gdy perspektywę zamyka kolejny mostek – byliśmy tam wczoraj. Nie dziw że jest to miejsce pielgrzymek zakochanych Skandynawów.


Przechodzimy przez niego i rozpoczynamy wspinaczkę wzdłuż windy dla rowerów. Nie widziałem jej w akcji, ale działa mniej więcej tak: za odpowiednią opłatą, wolno nam będzie umieścić prawą nogę na stopniu podnośnika, zacznie się on unosić wzdłuż ostrego podjazdu a my siedząc na siodełku, bez wysiłku zostaniemy wywindowani na szczyt wzniesienia. Tyle teoria, w praktyce, bez kilku prób, takie windowanie, aby się nie przewrócić...musi być okupione sporym wysiłkiem.


Ta dzielnica swym klimatem przypomina mi krakowski Salwator.


Wspinamy się do Kristiansten Festning – górującego nad miastem śnieżnobiałego fortu. Fort ma piękne widoki na fiord, miasto i otaczające je wzgórza, nie ma jednak większych wartości obronnych. Dobrze wyszkolony oddział piechoty oblężniczej rozprawia się z nim w przeciągu kilku dni i to przy minimalnych stratach własnych. Pomimo poligonalnego ukształtowania nie dawał on możliwości koncentracji ognia na wybranych odcinkach, nie było też możliwości wzajemnego osłaniania się między bastionami, które były zresztą zbyt małe, by umieścić na nich wystarczającą liczbę dział, nikłej wartości dzieła dopełniała ogromna liczba martwych pól.


Dalsza nasza droga wiedzie na powrót przez most. Jeszcze jedna runda pośród zabudowań centrum miasta, i kierujemy się na Marine, to jest spacerowo joggingowy niby bulwar nad Nidelvą poniżej katedry. Jego też oglądaliśmy codziennie, ale dopiero dziś nadeszła pora by odwiedzić to miejsce. Poza niewątpliwymi walorami rekreacyjnymi natykamy się tu także na zabytek; źródełko papieża Hadriana IV – tego który Normanom nadał ogromne połacie ziemi na Sycylii i południu Włoch. Prawdę powiedziawszy za tak hojne dary, podarować mu jedno źródełko, było świetnym interesem.


Powoli krok za krokiem pniemy się do miasteczka studenckiego, po drodze...zbieramy grzyby! Na terenach zielonych jest ich mnóstwo, głównie kozaki i podgrzybki ale są i to zdrowe, dorodne okazy – choć nieco nasiąknięte na skutek bardzo mokrej aury. Tu nie zbiera się grzybów, owszem kosi się je wraz z trawą, ale się ich nie zbiera. Nie wiem czy to kwestia zdrowej diety, lenistwa, czy niewiedzy – mniejsza, dla nas lepiej, bo bez wysiłku zbieramy sobie obiadokolację – jeszcze tylko krótka wizyta w supermarkecie, kupujemy siatkę ziemniaków i cebulę. Dziś będziemy jedli placki ziemniaczane w sosie grzybowym! Trochę to nierozsądne, przy takim zmęczeniu, brać się za pracochłonne bądź co bądź danie, ale cztery pary chętnych rąk, załatwiają sprawę w mig. Wkrótce polewamy gorące placki, aromatycznym, parującym sosem i jemy bez oglądania się na cokolwiek.


Szkoda że to już nasz ostatni tu wieczór.


Rankiem, a w zasadzie ciemną jeszcze nocą, w deszczu na piechotę udajemy się pod stadion Rosenborg – tu jest pierwszy przystanek Flybussena. Stąd pojedziemy na lotnisko. Kierowca z uśmiechem wskazuje nam miejsce, ale biletów jeszcze nie sprzedaje. Wielka akcja rozprowadzania biletów wśród pasażerów rozpoczyna się dopiero pod dworcem głównym, tu wsiada znakomita większość podróżnych. Ostatnie spojrzenia na Trondheim w porannej mglisto deszczowej szarówce i wypadamy na autostradę. Szereg estakad i tuneli mijamy z dużą prędkością, której wewnątrz autobusu zupełnie nie czuć.


Na miejscu jesteśmy w sam raz, sprawna odprawa bagażowa i...zdejmujemy buty!


Zdejmujemy buty, nie tylko my ale wszyscy, bo jakiś paranoiczny sadysta, wymyślił sobie że trzeba stopę bez buta przystawić do kawałka sklejki, to wtedy będzie widać, czy aby w skarpetkach nie przemycamy narkotyków, materiałów wybuchowych lub czegokolwiek innego zakazanego. Głupota tego upokarzającego badania, polega na tym że nikt nie kontroluje sprzętu elektronicznego – wystarczy go tylko wyjąc z pokrowców, czyli że wewnątrz mogę przemycić diabli wiedzą co i jeśli tylko obraz na ekranie nie będzie specjalnie odbiegał od standardowego, to nikt się tym nie zainteresuje – przypadkowo tak się składa że w laptopie, kamerze cyfrowej czy aparacie można upakować znacznie więcej niebezpiecznych lub tylko zakazanych przedmiotów niż w skarpetce. Śmiać się z głupoty i tyle, ale...nasza wolność po raz kolejny została ograniczona, rzekomo dla naszego dobra...


Spryciarze z tych Wikingów – żeby dojść do terminalu tanich linii, trzeba przejść bezpośrednio przez sklep wolnocłowy, pomiędzy półkami, z alkoholami, słodyczami i zabawkami. Innej drogi nie ma. Wpierw postanawiamy ostentacyjne nie zwracać uwagi na otaczające nas półki, przechodzimy i zajmujemy miejsce przy stoliku skąd doskonale widać, płytę lotniska. Po pewnym czasie z nudów wchodzimy jednak między półki i kupujemy czekolady z ładnym zarysem norweskich gór na okładce – będzie prezent dla dziadków i rodziców.


Ląduje samolot Norwegian, nim przylecieliśmy, zza szyb, sami niewidoczni obserwujemy krzątaninę obsługi naziemnej, wypakowywanie bagażów – ich delikatność mnie wzrusza...przeciętny budowlaniec po kilkudniowym przepitku, delikatniej obchodzi się z cegłami, niż obsługa z tobołami podróżnych – tankują paliwo, mechanicy coś tam lustrują i … rozpoczyna się ostatni etap.


W samolocie nawet przyjemnie, nie wiem czemu ale lecimy znacznie niżej niż w tamtą stronę, być może to kwestia warunków pogodowych, bo trochę nami rzucało. Kilku Norwegów opiło się i zaczyna być głośno. Wcześniej nie raczyli ściszyć głosów gdy stewardesa prowadziła prezentacje bezpieczeństwa, były upomnienia i dość żenujące dyskusje. Przy lądowaniu będzie tak samo, co gorsza jeden zacznie palić już w autokarze lotniskowym, głośne protesty pasażerów powodują że wychodzi z tym na zewnątrz – albo obsługa Okęcia jest kiepska i mało co widzi, albo taka wyrozumiała...bo powinien zabulić solidny mandat, może wtedy by się czegoś nauczył, zwłaszcza że palił jakieś świństwo nie zwykłe papierosy i smród w pojeździe był przytłaczający.


Wsiadamy w autobus i mało zatłoczonymi w niedzielę ulicami Warszawy zmierzamy na Dworzec Centralny. Pałac Czegoś i Czegoś tam jeszcze, czego nigdy tam nie było...Galeria Handlowa itp. Smutna ta nasza Stolica. Na Dworcu usiłujemy coś zjeść – do wyboru mamy albo tandetny kebab, albo równie tandetne hamburgery – te ostatnie powinny pisać się przez „ch” - gdyż „cham burger” – bardziej oddaje to z czym mieliśmy do czynienia. Trudno, jeść się chce, w sumie to i tak lepsze niż zupa z małpy, albo szaszłyki z pędraków.


Pociąg Intercity zawozi nas do Tarnowa, a tu już tylko kilka kroków i jesteśmy w domu...W DOMUUUUUUU! Boże jak dobrze być w DOMUUUUU!!!!


Do następnej podróży rzecz jasna...

 

zaczepny

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura