I znowu te noce
przyczajone przepastne otchłanne
spomiędzy których budzi się jaskier poranny
o świcie wyruszam
przed odrzwia przed wierzeje zaspane
i czekam do późna i patrzę jak róża ze snu powstaje
a niebo płynie blaskiem
i dal się rozognia
jak zwykle na przedwczas
zmyj uśmiech z twarzy
nie ciesz się chłopcze
wyją obłoków pochodnie
trwaj trupioblady jak co dnia
nikt nie nadchodzi
ni zwierz ni ptak ni owad
ni człowiek schylony jak wierzba
a tylko noc wypełza z pomroki
i staje wysmukła u bramy
znów skrzypną kulawe furty
i jak wczoraj
przygniotą nas znowu do ściany
krew płynne łuczywo
rozświetli ciemność rudymi skrami
spłynie na ziemię i zgaśnie jak sygnał
odmierzą nas w biegu
odmierzą butami
i wiatr nas powlecze jak próchna
przez jesienny listopad
od bramy do bramy
tłucze się wicher szalony kuglarz
i dudni po liściach
niby w werble blaszane
i krzyżom wyrywa ramiona
jak wstęgi wilgotne
z chwastów i z cierni przydrożnych
układa wieńce
Również bardzo stary listopadowy tekst z dna szuflady