Jechać do Lwowa, ilustracje J. Czapski
Jechać do Lwowa, ilustracje J. Czapski
Malgor Malgor
1630
BLOG

"dlaczego każde miasto musi stać się Jerozolimą"... Adam Zagajewski. In memoriam

Malgor Malgor Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 163

Norwidowską schedę (wzniosłość/patos, retoryka/ironia) wykorzystać łatwo; czynił to poeta-klasyk, Miłosz, poeta-mentor, Herbert, poeta-polityk, Polkowski.

Także poeta-aksjolog, Adam Zagajewski (ur. 21 czerwca 1945, Lwów, zm. 21 marca 2021, Kraków), identyfikowany nadal z pokoleniem Nowej Fali jako najważniejszy - obok Krynickiego i Barańczaka - jej reprezentant.

Warto pamiętać, że ówcześni debiutanci (np. Karasek, Kornhauser, Stabro, Jaworski, Kronhold, Heszen, Piątkowski, czasem Lipska), obrali strategię zaangażowania, opisaną np. w Powiedz tylko słowo (1985) przez krytyka pokolenia, Tadeusza Nyczka. Niewiele ta strategia ma wspólnego z tzw. poezją "prawdziwą", czyli ewokacyjną, metafizyczną, medytacyjną, liryczną.

Z możliwych modeli wierszowania generacja '68 wykorzystała (niestety?) model efektowny, ale najmniej wartościowy poetycko: ostrą publicystykę; interwencyjne, kliszowe zwarcie (na poziomie artefaktów współczesności) z rządzącymi i zarządzającymi; natrętną doraźność emocji i diagnoz; jednoznaczność aktualnych odniesień; stypizowaną, moralitetową galerię postaw; wspólny katalog motywów i rejestrów języka, a nawet rozstrzygnięć z poziomu organizacji tekstu.

Jako współautor nowofalowego manifestu, dokonującego ostrego osądu naszej literatury powojennej (Świat nieprzedstawiony, 1974), Zagajewski niewątpliwie chciał być głosem nieusatysfakcjonowanego, a wstępującego na salony pokolenia "realistów". Do końca życia pozostał zresztą obserwatorem i krytykiem polityczno-społecznych decyzji, wynikających z nich deprawacji, wywłaszczeń, przejęć słów i symboli. Nie unikał jednoznacznych odpowiedzi. Nie uciekał w azyl estetyki.

Zagajewski-poeta, prawie noblista, to jednak ktoś znacząco inny, ciekawszy: autor poważnej eseistyki wierności (np. Solidarność i samotność, Obrona żarliwości) i starannie przygotowanych tomików elegijnych (np. Płótno, Powrót, Prawdziwe życie); pochylony nad sensem rzeczy, skupiony na jego ochronie; strażnik i profeta miejsc; głos odchodzącego, zranionego świata; człowiek książkowy, zanurzony w monumentalnej kulturze, ale i kolekcjoner drobnych błahostek życia, bo to w nich zagnieżdżona jest niezniszczalna prawda, ta zaś domaga się słów nieprzypadkowych.

Jest wśród elegijnych utworów Zagajewskiego absolutnie kanoniczne i absolutnie piękne Jechać do Lwowa - dedykowany rodzicom poemat o miejscu urodzenia, ale nie zamieszkania.

Tego utworu nie można przeoczyć.

Powstał z nadmiaru życia, pamięci, pragnień (wielu osób i spraw). Wybrałam, nieuchronnie subiektywnie, trzy dominanty obrazowe: 1) rany zadane przez siepaczy ("nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały"); 2) czuła pamięć i tęsknota ("ciotki żyły tak ufnie i tak pojedynczo"); 3) nieoczekiwani sprzymierzeńcy ("ślimaki rozmawiają o wieczności").

By nie być zimnym ogrodnikiem, który "jak zawsze w maju bez litości bez miłości" tnie niesformatowany, chcący odrodzić się świat - utwór cytuję w całości i bez podziału na wersy.

Jest przecież poematem, więc zapisem drogi, zapisem bujności (nawet gawędowej); zapisem nie mieszczących się w naczyniach, wylewających się poza krawędzie/granice - czasów, biografii i pamiątek, cudzej i osobistej tęsknoty za krainami istnienia, projekcji krain nieistnienia.

W poemacie to, co kulturowe, mityczne ("Z którego dworca jechać..." - z pierwszego wersu), staje się własnym ("przecież istnieje [...] jest wszędzie" - z zakończenia).

To, co domniemane ("Jeżeli [...] istnieje"), zyskuje materię ("radość kryła się wszędzie, w korytarzach i w młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu").

To, co odebrane i przesłonięte, "zabisuje" nie tylko dzięki mocy toposów, ale dzięki własnej nieobojętności na banalny szczegół, jego kolor, smak, organizację...

W sumie: bardzo to oczywista opowieść. W poemacie o wygnaniu, więc stracie, każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem...

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie, gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod pokrowcami granic i nie tylko w moim nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew jesiony i topole wciąż oddychają głośno jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie bez pożegnania, w południe, zniknąć tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają o wieczności. Lecz katedra wznosi się, pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo jak niedziela i serwetki białe i wiadro pełne malin stojące na podłodze i moje pragnienie, którego jeszcze nie było, tylko ogrody i chwasty i bursztyn czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć szeptu każdego kamienia, spalonego przez słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili rośliny, liść po liściu, lecz one rosły, rosły bez pamięci, a radość kryła się wszędzie, w korytarzach i w młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje. Dzwony biły i drżało powietrze, kornety zakonnic jak szkunery płynęły pod teatrem, świata było tak wiele, że musiał bisować nieskończoną ilość razy, publiczność szalała i nie chciała opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę i żyły tak ufnie i tak pojedynczo, służące biegły po świeżą śmietanę, czyste i wyprasowane, w domach trochę złości i wielka nadzieja. Brzozowski przyjechał na wykłady, jeden z moich wujów pisał poemat pod tytułem Czemu, ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo Lwowa, nie mieścił się w naczyniu, rozsadzał szklanki, wylewał się ze stawów, jezior, dymił ze wszystkich kominów, zamieniał się w ogień i w burzę, śmiał się błyskawicami, pokorniał, wracał do domu, czytał Nowy Testament, spał na tapczanie pod huculskim kilimem, było za dużo Lwowa a teraz nie ma go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze w maju bez litości bez miłości ach poczekajcie niech przyjdzie ciepły czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne pole lata czyli rzeczywistości. Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały, jak w dziecinnej wycinance gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę. Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały cięły i skracały pulchne sukienki prałatów i placów i kamienic, drzewa padały bezgłośnie jak w dżungli i katedra drżała i żegnano się o poranku bez chustek i bez łez, takie suche wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci czeka na ciebie, dlaczego każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu pakować się, zawsze, codziennie i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież istnieje, spokojny i czysty jak brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.



zdjęcie przed notką: reprint pierwszego wydania tomu, z ilustracjami Józefa Czapskiego (Londyn, Aneks, 1985) 


Malgor
O mnie Malgor

nie obrażam, czasem coś za szybko napiszę; albo - emerytką jeszcze nie jestem, więc nie hejtuję:)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura