Fred Noe, fot. Julia Krzywycz
Fred Noe, fot. Julia Krzywycz
Marcin Kędryna Marcin Kędryna
2823
BLOG

Siedem pokoleń mistrzów destylacji

Marcin Kędryna Marcin Kędryna Kultura Obserwuj notkę 25

 

Stefan Böhm, konfederata barski, był od 1793 roku warszawskim katem. To on podczas insurekcji kościuszkowskiej wieszał targowiczan. Było to działanie chwalebne, lecz na dłuższą metę pozbawione sensu, bo – jak pokazała dalsza historia Polski – nie udało mu się zniechęcić następnych pokoleń do stawania interesów prywatnych nad dobro Rzeczypospolitej.

 

Böhm to po niemiecku mieszkaniec Czech (od Böhme). Bardzo popularne nazwisko. Często spotykane w Niemczech.

 

Kościuszko, nim przysięgał na krakowskim rynku, walczył o wolność Stanów Zjednoczonych.

Trzy lata po tym, jak przyszły Naczelnik opuścił Amerykę, Jacob Böhm, emigrant z Niemiec, trafił na zielone wzgórza Kentucky.

 

Tak jak inni farmerzy, Jacob zaczął uprawiać kukurydzę. I tak jak inni farmerzy, zaczął ją dodawać do zacieru. Bo – jak inni farmerzy – produkował alkohol. Z tą różnicą, że robił to dużo lepiej. Na tyle dobrze, że wtedy, kiedy Kościuszko przysięgał na krakowskim rynku, Jacob uruchamiał destylernię. Kiedy wiatr rozwiewał dymy insurekcji, Böhm, już jako Jim Beam, produkował znany nam burbon.

 

Jim miał syna, Davida. Kiedy ten ukończył 18 lat, powiedział swoim kolegom „Sorry, chums. No time for fishing. I'm busy running my family's entire bourbon distillery” i przejął od ojca obowiązki. Jego syn, też David, zarządzał firmą od 1850 r. Następny był płk James B. Beam. Pod koniec jego kadencji przypadło 13 smutnych lat prohibicji. Gdy wróciła normalność, mimo iż miał 70 lat, w rekordowym czasie uruchomił produkcję na nowo. Jego syn, T. Jeremiah, który od 14 roku życia pomagał mu w pracy, rozpropagował Jim Beama w świecie. Po nim obowiązki przejął siostrzeniec – Booker Noe. I tak dotarliśmy do naszych czasów. Czyli do Fredericka Bookera Noe III, master distillera Jima Beama od 2007 roku.

 

Siedem pokoleń. Ponad 200 lat tradycji. Niezłe, co?

 

Fred (takiego imienia używa) był w Polsce w połowie listopada 2012 r. Kiedy szedłem na spotkanie z nim do Sheratona, przypomniał mi się Pierre Lamuniere, właściciel Edipresse (wydawnictwa, którego polski oddział wydaje „Vivę”, „Przyjaciółkę, „Party” etc.). Z osiem lat temu podczas tzw. amwaya, czyli dorocznego spotkania pracowników, powiedział z ekranu: „Słyszę, że w Polsce zaczyna się mówić o kryzysie na rynku prasy. Moja rodzina wydawaniem gazet zajmuje się od 200 lat, i muszę się z wami podzielić naszym doświadczeniem. Otóż kryzys zawsze się w końcu kończy. A kiedy trwa, można za małe pieniądze pozyskać nowe tytuły”.

Warto o tym pamiętać, obserwując, jak nerwowo zachowują się dziś polscy menadżerowie, pozbawieni 200-letniego doświadczenia.

 

Ale co tam. Czekałem na spotkanie z Fredem na korytarzu w Sheratonie. Gdybyście chcieli coś tam organizowaće – znajdźcie lepiej jakieś inne miejsce. Nie macie gwarancji, że przed wynajętą przez was salą nie pojawi się ekipa wbijająca dziesiątki gwoździ w związku z imprezą, która będzie następnego dnia. Ale nie o tym miało być.

 

Fred (jak i całe Kentucky) nie głosował na Obamę. Powiedział, że jakoś ostatnio nie mają szczęścia przy wynikach. Ponarzekalibyśmy pewnie trochę na temat współczesnego świata, ale mój angielski nie byłby w stanie oddać głębokości moich myśli, a tłumacz jakoś nie był zainteresowany takimi tematami, więc zapytałem, na czym polega burbon.

Musi być wyprodukowany w Stanach, w zacierze musi być przynajmniej 51% kukurydzy, musi leżakować w nowych, wypalonych beczkach dębowych, nie może mieć żadnych dodatkowych składników.

Kiedy zapytałem o różnice pomiędzy burbonem a tennessee whiskey, Fred zaczął mówić o filtrowaniu i leżakowaniu, po czym popatrzył na mnie i powiedział, żebym sobie nalał do jednej szklanki Jim Beama, do drugiej Jacka Danielsa i skosztował obu – to będę wiedział. I nie mogę się z nim nie zgodzić. Różnica jest.

Rozmawialiśmy o destylacji. Najpierw robią to metodą ciągłą – uzyskując destylat o stałym poziomie alkoholu, drugi raz robią to w tradycyjny sposób. Przy produkcji burbonu stężenie alkoholu jest bardzo ważne; gotowy destylat nie może mieć więcej niż 80%, zaś do beczek nie można wlać czegoś, co ma więcej niż 62,5%.

 

W beczkach burbon nabiera koloru. Im jest ciemniejszy, tym dłużej leżakował. Niedługo Fred będzie wprowadzał na rynek White Doga – Burbon (właśnie nie burbon), który w beczkach będzie tak krótko, że nie zdąży nabrać koloru.

Bardzo przyjemnie rozmawia się z fachowcami. A Fred to naprawdę wybitny fachowiec.

Zapytałem jak to jest żyć z takim fatum – kiedy się urodził, wiadomo było, kim zostanie. Zaprotestował. Jego ojciec zniechęcał go. Pilnował, żeby skończył studia. Po nich pracował przez chwilę jako menedżer zespołu country, co chyba przekonało jego ojca, że lepiej będzie, jeżeli Fred zacznie pracować firmie. Zaczął od najniższego stanowiska na nocnej zmianie w butelkowni.

Pytałem, czy to, że się jest synem szefa, ułatwia czy utrudnia (poczucie odpowiedzialności etc.). Odpowiedział, że miał łatwiej, bo zanim zaczął pracę, wiedział wszystko o produkcji burbona, przecież się w destylerni wychował. Trudniej było o tyle, że koledzy z pracy uważali, że jest tam po to, żeby na nich donosić. Ale z czasem się do niego przyzwyczaili. Przyjaźni się z nimi do dziś.

No i wcale nie miał gwarancji pracy. Gdyby się okazało, że sobie słabo radzi – w rodzinie jest sporo kuzynów.

Jego syn chce iść w ślady przodków. Fred pilnował, by skończył studia. Edukacja jest konieczna. Syn też będzie się musiał sprawdzić. W rodzinie jest sporo kuzynów.

 

Zapytałem, kiedy po raz pierwszy skosztował ich produktów. Fred zrozumiał, że pytam o syna: „Kiedy wyrzynały mu się ząbki. Smarowaliśmy mu dziąsła burbonem, to pomaga. Później też dostawał z miodem na przeziębienia.”

Powiedziałem, że w Polsce za takie coś można iść do więzienia, ale mam nadzieje, że się to zmieni.

Fred nie pamięta, kiedy podkradł ojcu pierwszą butelkę. „Ojciec trzymał je zamknięte, ale to nie był problem.”

Przypomniała mi się historia, kiedy w podstawówce rozebraliśmy sztucer ojca kolegi – Rafała, nie udało się nam go złożyć, więc wieźliśmy go przez całe miasto, w mrokach stanu wojennego, do człowieka, który potrafił go naprawić. Parę lat temu spotkałem Rafała i przypomnieliśmy sobie tę historię. Rafał ma syna w tym wieku, co my wtedy. Sztucer jest teraz jego. „Gdyby się bawił moją bronią, to bym nogi z…” – „A skąd wiesz, że tego nie robi?” – „Cholera, trzymam klucze do szafki tam, gdzie trzymał ojciec…”

 

Na koniec zapytałem Freda, czy też uważa, że produkowanie alkoholu to służba a nie praca. Odpowiedział, że to dla niego przede wszystkim przyjemność. „Zresztą” – tu przez chwilę pomyślał – „my tego nigdy nie nazywaliśmy pracą.”

 

 

Czego i wam życzę – pracy, która daje radość wam i tylu ludziom na całym świecie

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura