Marcin Kędryna Marcin Kędryna
1017
BLOG

Rodzina SUV-em silna

Marcin Kędryna Marcin Kędryna Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Dawno, dawno temu. Czyli w czasach, kiedy jeszcze produkowano FSO 1500, mój ojciec pojechał do Ameryki. Nie było wtedy jeszcze Skype'a, więc nasze kontakty wyraźnie się ograniczyły. Ba, co tam Skype, proste dodzwonienie się do Stanów było trudne. I kosztowne. Ale to tylko zanim pracujący w centrali sąsiad w ramach kontynuowania walki z upadłym już systemem nie zaczął cofać znajomym liczników impulsów. Centrala była Siemensa, zamówiona chyba rzutem na taśmę przez ekipę Edwarda Gierka. Ponoć bardzo nowoczesna, ale zdecydowanie przedcyfrowa. Każdy abonent miał tam licznik impulsów przypominający ten  od przejechanych kilometrów w samochodach (jak np. FSO 1500). Z tym że ten w centrali można było cofać za pomocą odpowiednio zmodyfikowanej wiertarki. Sąsiad cofał, więc można było z ojcem porozmawiać bez ryzyka bankructwa, o ile się tylko udało dodzwonić.

Teraz się zastawiam, czy to, że TPSA dr. Kulczykowi sprzedano tak bardzo poniżej wartości, nie wynikało z tego, że sąsiad cofał liczniki, więc wpływy spadały. Ale już nic na to nie poradzimy.
Szukajmy pozytywów, gdyby nie inwestycja pana doktora w Uffizio Primo, nie można by tak pięknie organizować imprez takich jak „Róże Gali” czy „Człowiek Wolności”.

Ale nie o tym.

Podczas jednej z rozmów zaszliśmy na temat motoryzacji, którą tak naprawdę się wtedy specjalnie nie interesowałem. Ojciec opowiedział o trendzie, który zaczął obserwować na Long Island. Że kobiety z vanów przesiadają się na duże terenówki nazywane z niewiadomych przyczyn SUV-ami. I że rozmawiał na ten temat z jednym ze swoich sąsiadów i ten mu wyjaśnił, że opublikowano jakieś badania, z których wynikło, że ludzie jadący w vanach dużo gorzej znoszą wypadki niż ci, którzy siedzą w dużo cięższych i wyższych terenówkach. A, jak wiadomo, kobiety gorzej jeżdżą, więc jeśli odwożą dzieci do szkoły, jest ryzyko. A lepiej, żeby – jak już będą miały ten wypadek – nic się ani im, ani dzieciom nie stało. Więc optymalnym samochodem dla rodziny jest trzytonowy Tohoe lub Suburban. Więcej widać, nie ma problemu z pakowaniem, a wiadomo ile potrafią chcieć zabrać.

W ten sposób pierwszy raz usłyszałem o SUV-ach. Historyjka może nieco może seksistowska zapadła mi na tyle w pamięć, że do dziś nie pogodziłem się z tym, co SUV-em nazywa się w Europie.

Gwiazdki Euro NCAP zawsze przegrają z fizyką. Im samochód cięższy i większy, tym większa szansa na to, że z wypadku wyjdzie się bez szwanku.

Lata temu w „Top Gear” zajmowali się bezsensownością jeżdżenia po mieście Range Roverem i chyba Land Cruiserem. Nabijali się, nabijali, by w końcu pokazać test zderzeniowy tego pierwszego z Vauxhallem Vectrą. Niezłe wrażanie robiły miażdżone przez zderzak terenówki zagłówki opla.

Range Rovera nie polecam. Nie znam chyba nikogo, kto by takim jeździł i nie miał do opowiadania historyjek z serwisu. Nowy Land Cruiser jest wypełniony esencją azjatyckiej brzydoty. Za to z czystym sumieniem polecę BMW X5.

Do tego, żeby w Europie samochód był nazywany SUV-em, nie musi być duży, nie musi mieć napędu na cztery koła, wystarczy, że te koła będą większe niż w kompakcie. I odpowiednio będzie podniesione zawieszenie. X5 jest zdecydowanie bardziej SUV-em w amerykańskim znaczeniu tego słowa. Może mieć za to jedną cechę europejskich aut. Świetny, oszczędny silnik diesla.

Trzylitrowy, jeżeli na autostradzie nie przekracza się dopuszczalnej prędkości, mieści się w 8 litrach. Jeżeli jedzie się dużo szybciej, spalanie rośnie, ale też jakoś nie zatrważająco. W mieście z rozsądnie jeżdżącym kierowcą, samochód nie powinien przekraczać 10 litrów na setkę.

Przy tych rozmiarach i masie to niezły wynik, spotykany przy dużo mniejszych i zdecydowanie mniej wygodnych autach.

Wracając do kwestii bezpieczeństwa: X5 wyposażone jest w kilka systemów, które aktywnie je zwiększają. Począwszy od systemu, który na autostradzie najpierw szarpnie pasami bezpieczeństwa, później zacznie piszczeć i alarmowo hamować, kiedy my zagadamy się z dziećmi i nie zauważymy, że na naszym pasie jest jakiś zawalidroga. Przez mój ulubiony interfejs analogowo-cyfrowy, czyli usługę polegającą na tym, że łączymy się z żywym operatorem, który za nas wyszukuje adres w internecie (nie musimy tego robić jedną ręką na smartfonie) i wysyła nam go bezpośrednio na nawigację. Po automatyczne światła drogowe, które nie tyle wyłączają się kiedy z przeciwka jedzie jakiś pojazd, co przyciemniają tylko tę część światła, która mogłaby jego kierowcę oślepić. Nie wiem jak to działa, ale działa i przypomina dowcip o Żydzie, wokół którego Jahwe w sobotę zrobił wtorek.

Ojciec liczył na to, że mnie i mojego brata ściągnie do Stanów. Kupił forda Bronco. Na Suburbana go nie było stać, X5 wtedy jeszcze nie robiono (zresztą wtedy jeszcze europejskie samochody były za oceanem zdecydowanie droższe niż teraz). Nic z tego nie wyszło. Szkoda, bo nawet Jacek Rostowski mówi, że nic nie gwarantuje takiego bezpieczeństwa jak amerykańska zielona karta.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości