Odszedł kolejny z plejady świetnych polskich skoczków narciarskich, którzy reprezentowali nasz kraj na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Niedawno żegnaliśmy wielki, tak naprawdę w bardzo małym stopniu wykorzystany, polski talent jakim był Stanisław Bobak. Wczoraj zmarł, moim zdaniem, najlepszy polski skoczek pierwszej połowy lat 70-tych.
Nie miał spektakularnych sukcesów i z tego powodu był na pewno w cieniu nie tylko mistrza olimpijskiego Wojciecha Fortuny, ale również brązowego medalisty mistrzostw świata w Strbskim Plesie Stanisława Daniela-Gąsienicy. Mimo to, jeśli brać pod uwagę całość jego kariery, to z pewnością w sposób trwały wypełniał lukę jaka miała miejsce między okresem najwyższej formy Józefa Przybyły a pojawieniem się na skoczni Bobaka.
To on, a nie Wojciech Fortuna, jako pierwszy dał nam emocje porównywalne z tymi, jakie towarzyszyły startom Małysza na imprezach mistrzowskich. Tak jak zakopiańczyk prowadził po pierwszej serii dwa lata później w Sapporo, tak zawodnik BBTS Bielsko był liderem przed finałem na dużej skoczni na MŚ w Strbskim Plesie. Niestety. Upadek pozbawił go nie tylko zwycięstwa, ale również spowodował, że Pawlusiak nie zmieścił się w czołówce zawodów.
Zawsze będę też pamiętał jego doskonały występ w Turnieju 4 Skoczni w sezonie 1970/71. Zajął w nim świetne ósme miejsce, przegrywając rywalizację o 7 miejsce z jedną z największych sław skoków, późniejszym wicemistrzem olimpijskim Walterem Steinerem, zaledwie o 0,4 punktu. Wtedy też, na zawodach w Oberstdorfie, zajął najwyższą w karierze indywidualną pozycję w konkursie. Na skoczni, na której rokrocznie Turniej jest inaugurowany, Polak stanął na najniższym stopniu podium. Trzy lata później znów znalazł się w Oberstdorfie w konkursowej pierwszej 10-tce. Był ósmy. W czasach Pawlusiaka nie rozgrywano jeszcze Pucharu Świata. Stąd znikoma ilość startów. Tych z najwyższej półki było z reguły góra sześć. Cztery w ramach T4S i dwa konkursy imprezy mistrzowskiej (MŚ lub IO). Dlatego tych dużych sukcesów w poszczególnych konkursach na koncie zawodnika siłą rzeczy musi być mniej. Mimo to było ich stosunkowo niemało. Piąta lokata w Bischofshofen w sezonie 1970/71, siódmy w Ga-Pa w Nowy Rok 1976, dwukrotnie ósmy w Innsbrucku (1969/70 oraz 1972/73), na tej samej skoczni 10-ty w 1973/74.
Był dwukrotnym olimpijczykiem. Uczestniczył w igrzyskach w Sapporo (16-ty – z kontuzją) i Innsbrucku (31-szy). Na MŚ szło mu jeszcze lepiej. W drugim konkursie MŚ 1970, na małej skoczni, przypadła mu 12-ta lokata, a cztery lata później w Falun skończył zawody na 10-tym miejscu.
Skakał pięknie stylowo. Pamiętam. To była jakość, do jakiej nie zbliżył się wtedy ani później chyba żaden polski skoczek. Może czasem Adam Krzysztofiak.
Trzynastokrotnie stawał na podium Mistrzostw Polski w skokach narciarskich. Miał pecha do tytułów mistrzowskich. Zdobył je tylko dwa (1969 i 1973). Aż siedem razy był wicemistrzem minimalnie przegrywając z innymi świetnymi skoczkami tamtych czasów: Gąsienicą, Krzysztofiakiem czy Bobakiem oraz wybitnym dwuboistą, znanym dzisiaj działaczem i trenerem Kazimierzem Długopolskim.
W roku 1973 został, na krótko, rekordzistą Wielkiej Krokwi wynikiem 113m bijąc dwuletni rekord Szwajcara Hansa Schmida. W tym samym roku zwyciężył w bardzo popularnym w jego czasach memoriale im. Czecha i Marusarzówny. Dwukrotnie (1971 i 1973) wygrał też Spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych, które w latach socrealu miały sportowcom klubów wojskowych z demoludów zrekompensować brak częstszych startów w rywalizacji z resztą świata.
Jego kariera nie rozwinęła się tak jak mogła. Winne temu, oprócz upadku na MŚ w Wysokich Tatrach, były kontuzje. Ta po upadku na amerykańskim Iron Wood (1971) i peknięte biodro po skoku w 1972 w T4S. Potem nigdy już nie osiągnął klasy do jakiej predestynowały go umiejętności i talent.
R.I.P.
Inne tematy w dziale Rozmaitości