Na tydzień przed śmiercią wiozłem go w ostrym tempie do Krakowa do jakiegoś ekstra specjalisty, którego brat na szybko skądś wytrzasnął. Miało być trzy dni wcześniej, ale potem, z powodu innej śmierci, śmierci Papieża, a w zasadzie z powodu mszy w jego intencji, trzeba było termin wizyty przesunąć. Potem za tę prędkość tez zapłaciłem, bo na trasie niebiescy postawili jakiś radar, który mnie nie omieszkał namierzyć. Po wizycie u specjalisty pojechaliśmy jeszcze do brata. Chciał zobaczyć najmłodszego wnuka, którego jeszcze nie widział. Zobaczył. Stwierdził głośno, że w takim razie może umierać.
Po powrocie (treść rozmowy z lekarzem skrzętnie ukrywał i z nikim się tym nie podzielił) przez kilka dni był jeszcze w domu, ale w sobotę poczuł się znacznie gorzej i wspólnie z Mamą zdecydowali, że jednak pojedzie do szpitala. Zadzwonili po mnie i po godzinie leżał już na oddziale.
Przez pół niedzieli byliśmy u niego. Koło trzeciej mój młodziak miał jakieś umówione spotkanie z kolegami, więc go tam zawiozłem. Nie żegnał się z dziadkiem, bo wieczorem miał wrócić, żeby podszkolić się z chemii. Ojciec był przecież skończonym chemikiem. Spotkanie się przeciągnęło i już do dziadka drugi raz nie pojechał. Uzgodnili telefonicznie, że przekładają sprawę na poniedziałkowy wieczór.
W poniedziałek rano zadzwonili ze szpitala, że nie żyje. Młody od sześciu lat nie trawi chemii...
Inne tematy w dziale Rozmaitości