Jak to ostatnio coraz częściej mi się zdarza, źle wytypowałem zwycięzcę. Wynikało to najpewniej stąd, że oprócz czynników merytorycznych kierowałem się również chciejstwem. Pamiętając okoliczności zeszłorocznej porażki Schlecka z Contadorem podświadomie strasznie chciałem żeby w tym roku wygrał.
Andy Schleck zrobił co mógł i co umiał. Jechał na maksa. Posunął się nawet do tego samego, co w zeszłym roku Hiszpan. Na wczorajszym etapie zaczęli uciekać z Contadorem (specjalista od takich numerów), kiedy Australijczyk miał kłopoty z rowerem. Evans, któremu tego typu kłopoty nie przydarzyły się w tym wyścigu w ważnym momencie po raz pierwszy, zdzierżył. Praktycznie sam odrobił kilka minut straty. Podobnie jak bez niczyjej pomocy zmniejszył o połowę stratę do zwycięskiego Schlecka na etapie przedwczorajszym. Etapie, po którym mógł myśleć, że sytuacja jest przegrana. A tym bardziej w połowie wczorajszego etapu. Ale nie pomyślał. I dziś zebrał plon. pokazując jednoczesnie rywalom miejsce w szeregu.
Nie będzie żadnym odkryciem dojście do wniosku, że tylko trzęsienie ziemi albo atak terrorystów w dniu jutrzejszym na peleton może odebrać kangurowi wygraną w Wielkiej Pętli. Równie wielkie jak Pętla słowa uznania dla Evansa. Walczył nie tylko ze Schleckami, Contadorem, Sanchezem czy Basso. Walczył z całą europejską koalicją. I dał radę. Twardziel. Okropny. Kapelusz z głowy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości