Trzeba korzystać z szansy. Tym bardziej, że wyniki ostatnich dwóch etapów Tour de Ski wskazują na to, że obecny stan niekoniecznie musi dotrwać do dzisiejszego popołudnia. No więc korzystam i piszę.
Więc tak. O ile dobrze pamiętam Kowalczyk ostatni raz w bezpośrednim pojedynku pokonała Norweżkę (jednocześnie wygrywając zawody) niemal dwa lata temu w jednym z biegów kończących sezon 2009/2010. A teraz dokonała tego trzy razy pod rząd. Co więcej, po kolejnych dwóch etapach, mimo zajęcia miejsca za plecami głównej faworytki, Polka nadal jest liderką Touru.
Jest to wielkie zwycięstwo Polki i sportu w ogóle. Prowadzi nas bowiem do wniosku, że zdrowy jak byk organizm jest w stanie (raz na dwa lata co prawda, ale jednak) wygrać z permanentnie schorowanym. Co świadczy o tym, że wszystko stoi na głowie, ale nie do samego końca.
Szukając przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy, dochodzę do wniosku. A co, stać mnie. Otóż. W Tour de Ski nie da się stosować przez cały czas anabolików. Za długi „ciąg” by był. Niebezpieczny dla zdrowia. To nie jest Puchar Świata, gdzie po dwóch, trzech startach można się zaszyć i na chwilę wypłukać czy wypluć ze wszystkiego. Po czym przyjechać na kolejne zawody z „nowymi siłami”. Tutaj jest dziewięć startów w 11 dni. Wobec czego na początku trzeba było Norweżce biegać „na czysto”. No to biegła. Biegła i przegrywała. Tyle, że ten okres, zdaje się, dobiegł końca. Wróciła do cyklu, który sprawdza się od Vancouver włącznie.
Dlatego szybko, na chwilę przed dzisiejszym sprintem, pragnę jeszcze raz podkreślić, że Justyna Kowalczyk wciąż prowadzi w Tour de Ski. Zapamiętajmy tę chwilę, bo kto wie czy sen nie skończy się dziś po południu. A jak się skończy to nie wiem kiedy wróci. I czy wróci w ogóle.
Inne tematy w dziale Rozmaitości