HareM HareM
1431
BLOG

Jerzy Brzęczek – kreatywny kontynuator rodzimej myśli szkoleniowej

HareM HareM Piłka nożna Obserwuj temat Obserwuj notkę 44

Grę naszej reprezentacji za kadencji Jerzego Brzęczka można (w końcu pod jego wodzą polscy piłkarze rozegrali już ponad 10 spotkań, więc można pokusić się o mini stwierdzenia natury ogólnej) scharakteryzować krótkim, choć jakże trafnym, zdaniem. BEZ ŁADU I SKŁADU. Albo, jak kto woli, NA AFERĘ. To znaczy, że trener może się pomału przygotowywać do otrzymania miana godnego następcy Adama Nawałki.
Żeby nie było, że się czepiam tylko tych dwóch panów. Ostatnim polskim szkoleniowcem, który miał swoim podopiecznym coś sensownego do przekazania był, jak dla mnie, Antoni Piechniczek. Oczywiście w pierwszej swojej kadencji, nie w drugiej. Potem, od roku 1986-go, była już tylko jedna wielka ściema i udawanie, że się ma jakiś pomysł. Włącznie z Jerzym Engelem, z którego niektórzy dziennikarze próbują robić symbol rodzimej trenerki i szkolenia. Co, po głębszym zastanowieniu i jako tako wnikliwej analizie, złośliwie jestem w stanie przyznać.
Zostawmy jednak wcześniejszych trenerów naszej kadry w spokoju. Ich dobrego samopoczucia i tak nic nie jest w stanie zmienić (vide wspomniany Engel czy Andrzej Strejlau, który pomylił kiedyś profesje i zamiast zawodowym gawędziarzem został trenerem). Skupmy się na tytułowym bohaterze i, siłą rzeczy, jego podopiecznych.
Żeby nie zacząć za mocno. No więc od czasu objęcia przez obecnego selekcjonera reprezentacji Polacy grają totalny piach. I nieważne, że miało to już miejsce dużo wcześniej. Zresztą. Każdy z ostatnich trzech poprzedników Brzęczka miał swoje „wyjątki od reguły”. Nawet Smuda. A pan Jurek nie. Za niego grają piach cały czas.  Jak ktoś uważa, że z Izraelem było inaczej, to niech jeszcze raz obejrzy sobie ten mecz i zobaczy, jak bardzo nasi rywale starali się go przegrać. Bez ich totalnej indolencji i pomocy spotkanie wyglądałoby, w najlepszym razie, jak to z Łotwą.
Tylko ogromnej ilości szczęścia i bardzo dobrym bramkarzom zawdzięczamy to, że wynikowo nie wygląda to aż tak źle, jak wyglądać powinno. Nie wiem jak Państwo, ale ja naprawdę nie widzę w grze naszej reprezentacji żadnego pomysłu. Austria to naprawdę nie jest żadna piłkarska potęga. Solidny europejski średniak. W najlepszym razie. I ta Austria przyjeżdża na Narodowy, do naszej Mekki, i przesiaduje przez 70% meczu, do znudzenia, na naszej połowie. Co tam połowie, na 40-tu metrach od bramki Fabiańskiego. Notabene: dzięki Ci, Panie, za tego człowieka, bo przy tych obrońcach i bez niego między słupkami, dostalibyśmy wczoraj manto na kształt tego, jakie sprawiła Wyspom Owczym Hiszpania albo Bułgarom Anglicy. Ciągnąc wątek Austrii: oddają w ciągu meczu ponad 20 strzałów, 2/3 czasu gry są przy piłce,  dwukrotnie częściej atakują i są, mówiąc językiem mało zawiłym, lepsi w każdym aspekcie piłkarskiego kunsztu.
My, w odwecie, przeciwstawiamy im ewidentny brak pomysłu na cokolwiek, brak techniki (piłka odbijała się od naszych jakby od wbitych w boisko palików), brak szybkości i totalny strach przed rywalem wyrażający się, między innymi, wybijaniem piłki na oślep czy też niewiarygodnie częstą, a karygodną utratą futbolówki już w pierwszym kontakcie przy jej wyprowadzaniu.
Kultura gry Austriaków i Polaków to były, przez znakomitą większość spotkania, dwa różne światy. Z jednej strony składne, pełne polotu, akcje oraz dojrzały atak pozycyjny, gdzie piłka nikomu nie przeszkadza i nie odbija się od nikogo niczym od słupka czy poprzeczki. Z drugiej totalny chaos i liczenie na to samo, co w poprzednich spotkaniach. Na szkolne błędy zawodników rywala, bo inaczej się żadnej sytuacji bramkowej nie stworzy. Ani nawet połowy boiska nie przejdzie. Wyglądaliśmy przy Austriakach jak pospolite ruszenie przy zawodowej, zaciężnej armii.
Mieliśmy w tym meczu jeden niebywale silny punkt. Już o tym wspomniałem. Łukasz Fabiański. Uratował nam cztery litery wielokrotnie, w tym chyba ze trzy razy broniąc w sytuacji sam na sam z Arnautovicem, który był wczoraj, niewątpliwie i bez dwóch zdań, najaktywniejszym i zdecydowanie najlepszym napastnikiem na boisku. Nie wspominam o kilku innych, bardzo pewnych, interwencjach naszego golkipera przy licznych strzałach z dystansu czy też dośrodkowaniach Austriaków. No więc wielki atut Fabiański. I szlus. Innych atutów nie było.
Ofensywa praktycznie nie istniała. Poza świetnym dośrodkowaniem Grosickiego (nie wiem czy nie jedyne jego udane zagranie przez cały mecz) i niewykorzystaną w tym momencie setką Lewandowskiego, nie stworzyliśmy chyba żadnej groźnie wyglądającej sytuacji. Austriacy mieli ich multum. Raz z tytułu swojej gry, dwa z tytułu naszej nieudolności w defensywie. Nikt im, co prawda, takich prezentów jak Pazdan Słoweńcom, nie robił, ale panika z jaką strachliwie i nieudolnie wybijali piłkę wszyscy nasi czterej obrońcy, dzielnie wspomagani w tym względzie przez niemal całą resztę drużyny ze szczególnym uwzględnieniem Kownackiego i Grosickiego, oraz konsekwencje tej paniki wołają o pomstę do nieba. Ci, którzy chcieli z kolei piłkę z naszej połowy wyprowadzać (Krychowiak, Bielik) robili wrażenie zdecydowanie na to za wolnych i za słabych technicznie, stąd efekt ich działań był identyczny jak ten uzyskiwany przez „wybijaczy”. Piłka, jak bumerang, na 35-40 metrze od polskiej bramki, wracała do Austriaków.
Krótka dygresja a propos przywołanej techniki. Użytkowej. Wychodzi na to, że wszystko zależy od tła. Alaba, grając w niemieckiej lidze, niczym specjalnym w tym zakresie, pomijając rzuty wolne, się nie wyróżnia. Na tle rywali na Stadionie Narodowym robił wczoraj za Maradonę. Paru innych Austriaków zresztą też.
Nie mieliśmy w tym meczu skrzydeł. W zasadzie to nie wiem, po co byli na boisku Grosicki i Kownacki. To znaczy Grosicki to chyba wiem. Po to, żeby Polacy zwyciężyli w choć jednym rankingu. Narobił więcej spalonych niż wszyscy inni zawodnicy tego meczu razem wzięci. Powodów bytności Kownackiego nie odgadłem.
Podobnie jak w meczu ze Słowenią, nie było żadnej współpracy między bocznymi obrońcami, a skrzydłowymi. Przepraszam. Raz chyba udało się Kędziorze dojść do końcowej linii i zgrać piłkę w okolice bramki rywala. No to jeszcze, przez grzeczność, wspomnę o „rajdzie” Bereszyńskiego, gdzie potknął się w końcu o własne nogi. Ale wtedy, jak to zresztą miało miejsce w wielu innych momentach spotkania, żadnego skrzydłowego koło niego nie było.
Jak już zahaczyłem o piłkarza Sampdorii. Stanowi on osobliwy rozdział tej reprezentacji. Jako lewy obrońca, oczywiście. Przy całym szacunku dla jego ambicji i chęci, to ja już na tej lewej obronie wolę nawet Recę. Przynajmniej istnieje hipotetyczna możliwość, że zacentruje lewą nogą. Czasem nawet, jak w meczu z Łotwą, zrobi to faktycznie i dobrze. Pamiętam Jędrzejczyka z nie tak odległych ME. Też nie miał lewej nogi. Ale umiał wtedy przełożyć piłkę w odpowiednim momencie na nogę prawą i z niej zacentrować. Ja rozumiem, że Rybus to też nie jest Maldini, Roberto Carlos czy choćby Robertson i, być może, okaże się po powrocie jeszcze słabszy od Bereszyńskiego. Ale ja bym się chciał o tym przekonać, bo pamiętam mecze Rybusa na lewej obronie, kiedy z tyłu był może równie słaby jak były gracz Lecha i Legii, ale z przodu dawał nieporównywalnie więcej. Chciałbym się przekonać, ze trener ma rację. Na razie mam wrażenie, że słabszy być nie może, bo zwyczajnie słabszego lewego obrońcy niż Bereszyński, bilansując grę z tyłu i z przodu, nie ma. A że Bereszyński jest dobrym prawym obrońcą? Jak jest, to niech gra za Kędziorę. Jeśli oczywiście wygra z nim rywalizację. A jak nie jest, to niech siedzi na ławie. Na lewej obronie jest miejsce dla ludzi, którym lewa stopa nie musi służyć do obierania ziemniaków, ale na pewno jest im potrzebna do czegoś więcej niż podpierania reszty ciała.
Dalej. Piotr Zieliński. Nie wiem dlaczego Zieliński w Napoli i Zieliński w reprezentacji to dwaj zupełnie inni gracze. Tam jest często pod grą, tu ma tylko przebłyski. Przebłyski, których zresztą często partnerzy nie są w stanie zrozumieć. Zresztą. Dwie, albo i nie, groźne akcje w meczu to trochę mało jak na zawodnika aspirującego do miana lidera zespołu.
Napisałem wcześniej, że mieliśmy w tym meczu jednego gracza, którego gry nie musieliśmy się wstydzić. Patrząc z ciut większego czasowego dystansu stwierdzam, że było takich jeszcze dwóch. Rezerwowy Sebastian Szymański, absolutny debiutant, wniósł ze sobą na boisko trochę spokoju i jakości technicznej zaszczepiającej jednak w postronnych widzach pewną wątpliwość co do tego, ze Polacy pierwszy raz w życiu grają w butach, które mają na sobie. Krystian Bielik, którego wyżej, z innego powodu, też nie oszczędziłem, próbował brać na siebie ciężar gry. Mimo, że grał drugi raz w reprezentacji. Wychodziło mu to, powiedzmy, bardzo średnio, ale gdzież to porównać do kilku znacznie bardziej doświadczonych kolegów, którzy grali, i to od początku do końca meczu, z pełnym pampersem.
Reasumując, bo się ściemnia. Panie trenerze! Minął ponad rok czasu, a my wciąż gramy tak, jak na mistrzostwach świata. Tyle, że tam ośmieszali nas Kolumbijczycy. Teraz potrafi to robić niemal każdy.

HareM
O mnie HareM

jakem głodny tom zły, jakem syty to umiem być niezły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport