Żeby być precyzyjnym, to ten okrągły rok będzie miał miejsce w niedzielę 8 czerwca. Ale wiadomo. Do 8 czerwca to już nic w tenisowym życiu Igi się nie wydarzy. Więcej. Nic nie wydarzy się do 22 czerwca, bo wtedy rozpoczynają się zawody w Bad Homburg, w których Polka, przynajmniej tak mówiono, ma zainaugurować sezon trawiasty.
Cóż. Żona twierdzi, że wszystko przez mnie. Nie oglądałem wczorajszych pierwszych dwóch setów (o siebie też trzeba czasem zadbać). Wpadłem do domu w pośpiechu, niczym dzik w kartofle, na set trzeci. No i przyniosłem pecha. Przy czym, wbrew żonie, nie słyszałem, żeby w pomeczowym wywiadzie Iga wskazała mnie jako głównego winowajcę. W zasadzie to w ogóle o mnie, jak mi się zdaje, chyba nie wspomniała. Żona też tego nie słyszała, ale zdania nie zmieniła. „Miałem nie przychodzić i Iga byłaby w finale”. Hmm. Odnoszę wrażenie, ze żona może się tym razem mylić. Często w różnych kwestiach, także tych związanych z tenisem, ma rację, ale akurat w tej gotów jestem z nią polemizować. Delikatnie, ale jednak.
Dobra. Jeśli miałbym pisać tylko o tym, co widziałem, to w ogóle bym się za tę notkę nie brał. Choć, w pierwszych dwóch gemach, set nie był taki całkiem do jednej bramki. Zaraz na początku była szansa Sabalenkę przełamać, a potem można było wygrać też swój serwis. Potem, faktycznie, to już był tylko teatr jednej aktorki, która w dodatku nie musiała się zbytnio wysilać, żeby swą wyższość udowodnić.
Królowa Paryża została (miejmy nadzieję, że chwilowo) zdetronizowana. Zasadniczo Żeng zrobiła to wcześniej, na igrzyskach, ale zawsze można mówić, że to jednak zupełnie inny turniej był. Mimo, że na tym samym korcie.
Turniej w Paryżu, oprócz niewątpliwie dużego niedosytu (no bo tu to Światek powinna przecież wygrać z urzędu, prawda?), przyniósł z sobą też sporo pozytywnego przekazu, jak sądzę. Pierwsza rzecz. Nie jest chyba jednak tak źle, jak to wyglądało w Rzymie. Nawet bym napisał, że jest dużo lepiej. Rzecz druga, dotycząca Szlemów. Drugi Szlem w roku i drugi półfinał. Każdemu życzę. Po trzecie. Dużo optymizmu, przynajmniej mi, naniosło spotkanie z Rybakiną. Już to gdzieś napisałem, ale się powtórzę. Rok niby taki zły, a już na pewno dużo słabszy od kilku poprzednich, a tegoroczny bilans z kazachską Rosjanką, którą do końca grudnia niektórzy nazywali „koszmarem Świątek”, brzmi: trzy do ucha! A w ogólnym bilansie też górą jest już Iga. Zresztą. Dość pewne zwycięstwo ze Switoliną również musi cieszyć. O tym co martwi pisać nie chcę. Znajdą się pewnie inni liczni chętni, którzy będą o tym trąbić w tę i we w tę. To po co jeszcze im wtórować? Niech się sami ze sobą gonią.
Meczu finałowego oglądać oczywiście nie zamierzam. Pójdę sobie w tym czasie na dwie godziny na pływalnię. Mam nadzieję, ze jak wrócę, to już dawno będzie po herbacie. No bo co mnie obchodzi, na przykład, jaka jest w tej chwili, dajmy na to, pogoda w Honolulu?
PS
Zdałem sobie jednocześnie sprawę z tego, że mam w sobie jednak nieprzebrane pokłady masochizmu. Tylko to bowiem może być powodem, że zdecydowałem się oglądać dziś wieczór mecz polskich kopaczy z nieustającym udziałem Probierza Michała w roli selekcjonera. Każdy ma swoje (bardzo) słabe strony. To dlaczego ja mam nie mieć?
Inne tematy w dziale Sport