W zasadzie to jeszcze w to nie dowierzam. To nie, że takiej deklasacji w finale najważniejszego turnieju na świecie ja jeszcze nie widziałem, ale tego nie mógł widzieć dotąd nikt. W całej historii turnieju. No bo nie było.
Iga Światek pobiła rekord świata. Wygrała Championships przez rower. To tak jakby Cassius Clay/Mohammed Ali wygrał igrzyska w Rzymie przez nokaut. Tyle, że Amerykanin ich przez nokaut nie wygrał.
To pierwszy taki przypadek w Erze Open. Przed Erą Open coś takiego miało miejsce raz. W roku 1911. Tak, tak. 114 lat temu! Tylko, że wtedy to to były jakieś mistrzostwa Anglii, niech będzie Wielkiej Brytanii, a nie ogólnoświatowy, najważniejszy turniej globu.
Polka jest 27. zawodniczką, która wygrała Wimbledon w Erze Open. Polska jest 13. krajem, którego reprezentantka tego w tym okresie dokonała. Trzynastoletni rekord Agnieszki Radwańska został pobity.
To, co pokazała Świątek najpierw w półfinale, a potem w finale, przekracza wszystko, czego mogliśmy się spodziewać. Nie tylko wynikowo. Iga grała jak prawdziwa, najlepsza z najlepszych, mistrzyni. Miało miejsce to, czego nie widzieliśmy od ponad roku, a może nawet nigdy. Pełna kontrola nad meczem. I doprowadzenie rywalek do łez.
Ktoś powie, że swój niemały udział mają w tym też obie rywalki, bo nie zagrały dobrych meczów. Proszę Państwa. Nieprawda. Nie zagrały, bo im nikt na to nie pozwolił. Jak ci ktoś zagra 5 świetnych piłek z rzędu, to przy szóstej, nawet jak masz szansę uderzyć dobrze, to i tak Ci ręka drgnie. Tak było w piątek i tak było dzisiaj. A po tej szóstej piłce znów kolejna porcja świetnych zagrań Polki. NIE-SA-MO-WI-TE.
Wim Fisette. Cóż. Iga znów miała rację, choć mogło się w pewnym momencie wydawać, że strzeliła samobója. Ryszczuk, wiadomo. Zawsze był debeściak. W to akurat chyba nie wątpił nikt. Gorzej z panią Abramowicz. Tu wątpliwości było dużo i licznych. Tymczasem w Londynie uśmiech z twarzy Igi nie schodził praktycznie w ogóle. Ciekawe co na to Lech Sidor, naczelny krytyk psycholożki.
Ten triumf, jak sądzę, odmieni Igę. Ten jeden Wimbledon jest chyba, z punktu widzenia psychiki NDN-u, ważniejszy niż te cztery Paryże. Ja bym się po takim numerze spodziewał kolejnych wielkich rzeczy. Tak radosnej Igi, tak mi się wydaje, jeszcze nie widziałem. Dostała takiego kopa, że nie wiem jak to się dla jej rywalek skończy.
To może na tym chwilowo to zachłystywanie się dzisiejszym ultra triumfem skończę. Nie ma co kreślić nie wiadomo jak perspektywicznych planów. Małymi kroczkami, jak to mówił Lewandowski do Probierza. Czy odwrotnie, bo nie pomnę. Jest Montreal, jest Cincinnati, a potem się zobaczy.
Iga! JESTEŚ WIELKA! I LOVE YOU!!!
PS
Szkoda mi trochę Anisimowej. W każdym razie dużo bardziej niż Pliskovej 4 lata temu.
Ale w sumie? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. A ponadto będzie mogła opowiadać wnukom, że brała czynny udział w rekordowym, pod wieloma względami, finale Wimbledonu. Nie każdemu jest to dane.
Inne tematy w dziale Sport