martinoff martinoff
417
BLOG

Moja przygoda z Amsterdamem

martinoff martinoff Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

 

Rzecz miała miejsce w 2003 r., gdy Polska jeszcze nie należała do UE, a o Schengen mało kto słyszał. Muszę to podkreślić, bo czasami sam się dziwie, jak to bywało w czasach przed Unią.

Jechałem wtedy nie do Amsterdamu, a do Londynu i nie na balangę tylko do pracy. Byłem studentem, który postanowił pod koniec czerwca wybrać się do Londynu zarobić trochę kasy na studia. Problem pojawił się na granicy. Dodam jeszcze, że nie istniały wtedy tanie linie lotnicze, też w dzisiejszych czasach trudno w to uwierzyć, i do Anglii jechało się autobusem.

Na granicy odbyła się doprawa paszportowa. A w tamtych czasach, to nie było nic miłego. Polacy wjeżdżający do UK czuli się jak na selekcji w Auschwitz.

Ja się tym za bardzo nie przejmowałem, bo już dwa razy przeszedłem pozytywnie taką selekcję. Ale jak mówi przysłowie do trzech razy sztuka.

 

Za pierwszym razem wjechałem na tak zwaną wizytę do kuzyna, czyli jechałem odwiedzić rodzinę.

Za drugim razem jeszcze pewniej wjechałem. Po trzech miesiącach pierwszego pobytu w UK załamałem rękę. Oczywiście podczas pracy, ale na szczęście czasami mam głowę na karku i zawczasu wykupiłem sobie szkołę, że niby chodzę do szkoły i uczę się angielskiego. Po wyleczeniu ręki postanowiłem jeszcze raz udać się do UK. I właśnie za drugim razem wjechałem na szkołę. Przedstawiłem pani na granicy papiery, informacje z Charing Cross Hospital i mojej szkoły. Pani z Home Office’u oczywiście poszła dzwonić i sprawdzać, bo przecież wyglądam na oszusta. Wróciła po kilku minutach, a że nie miała się do czego przyczepić, to rzekła mi tylko „ you are lucky”. Nie pamiętam, co jej wtedy dokładnie odpowiedziałem, ale coś w stylu, że nie lucky tylko prawdomówny.

Niestety ta prawdomówność i pewność siebie zgubiły mnie podczas trzeciej próby wjazdu na teren Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Jechałem normalnie jak za pierwszym razem odwiedzić znajomych, bo przecież byłem tu już dwa razy, zatem mogę mieć znajomych, prawda?

Tym razem urzędnik z Home Officu się z tym nie zgodził. Jego zdaniem od ostatniego wjazdu na teren UK cały czas nielegalnie przebywałem i pracowałem w Królestwie. Na nic zdało się pokazanie mojej legitymacji studenckiej z Polski. Jak zatem mogłem przebywać w UK jak byłem studentem w Polsce? Jego zdaniem bardzo łatwo można kupić taką legitymację na bazarze, a zatem moja historia nie jest dla niego w wiarygodna.

 

Ale jako ze jestem Polakiem, a wiec kombinowanie mam we krwi, skoro nie udało się wjechać pociągiem pod Kanałem La Manche, czy jakby powiedzieli Anglicy English Chanel, to wraz z towarzyszami niedoli, innymi pasażerami feralnego autokaru, których również nie wpuścili do UK, udaliśmy się na prom, aby przez Calais dojechać do Dover. Skoro nie da się pod, to trzeba na kanale spróbować.

Zakupiłem wiec z kolegą i koleżanką bilet na prom i popłynęliśmy promem. A wszytko to działo się już w późnych godzinach wieczornych.

Już na brytyjskiej ziemi szedłem do oprawy paszportowej. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć tego błędu. Przede mną szła jakaś grupka Brytyjczyków, którzy przeszli przez bramkę przeznaczoną dla obywateli UK nie pokazując paszportu. Ja szedłem za nimi jak gdyby nigdy nic. Ale w pewnym momencie się zawahałem i zacząłem rozglądać czy niby dobrze idę. To od razu wzbudziło zainteresowanie służb kontrolnych. Zapytali się mnie, z jakiego kraju jestem. Musiałem odpowiedzieć skąd jestem i skierowali mnie na odpowiedni punkt kontrolny. Gdyby nie to rozglądanie się to, kto wie, czy bym nie przeszedł za tą grupka ludzi bez sprawdzania paszportu.

 

I tutaj zaczęła się zabawa. Podczas wcześniejszej odprawy miałem wbitego tak zwanego miśka, czyli odmowę wpuszczenia na teren UK. Jak to zobaczyli to od razu trafiłem na tak zwany dołek :)

Poznałem tamtejsze jedzenie, ludzi różnych narodowości i kultur w przeważającej większości kultur azjatyckich, bliskich Afganistanu. Miałem okazje uśmiechnąć się do fotografa i oddać swoje odciski linii papilarnych poddanym Królowym.

Załapałem się jeszcze na ostatni prom płynący z powrotem do Francji. Tam przenocowałem resztę nocy oraz miałem po raz kolejny okazje poznać kuchnię, tym razem w francuskim wydaniu.

 

Mili ludzie z francuskiej policji wskazali mi miejsce, gdzie można spotkać autokar jadący z powrotem do Polski. Dokładnie ten punkt znajdował się na stacji paliw BP.

Ponieważ autobus jechał dopiero na drugi dzień miałem okazje zwiedzenia Calais. Wieczorem trafiłem z towarzyszami niedoli na stacje paliw. Wiele osób może ja kojarzyć. Żeby było śmieszniej trafiliśmy tam na innych Polaków, których również zawrócono.

I żeby było śmieszniej trafiłem tam na jednego znajomego, którego znałem z kościoła na Ealingu. Był ministrantem, miał czarny pas karate i pochodził ze Szczecina. Pojechał do Polski, bo jak mówił umarł mu ojciec i nie był na pogrzebie. A że sumienie go gryzło z tego powodu, to postanowił odwiedzić grób ojca. Potem chciał wrócić do UK, ale jak widać nie pozwolono mu na to.

 

Czekając na autokar do Polski, koleżanka niedoli zauważyła inne autobusy, które tankowały paliwo na stacji. Przyszła do mnie i zapytała się, gdzie leży Amsterdam, bo właśnie autobus tam jadący stoi i tankuje paliwo.

Do dziś nie wiem, jak udało jej się to zrobić, że mnie namówiła i poszedłem do kierowcy pogadać o bilecie do Amsterdam. Ponieważ jako jedyny z naszej trójki w miarę umiałem mówić w tym języku. Kierowca linii National Express z Londynu do Amsterdamu powiedział, że bilety trzeba kupić w kasie w londynie :)

Ahh Ci Anglicy, pomimo tego, że tyle lat między nimi mieszkałem to nadal nie wiem, czy oni są tak tępi, czy tylko takich udają.

Zapytałem kierowcę, gdy miałem pewność, że nikt z autobusu nas nie widzi, czy podczas trasy jest kontrola biletów. Odpowiedział, że nie ma. Wiec, w czym problem „mate”? Zapłacimy mu kasę za podwiezienie, no bo nie za bilet i tak pojechaliśmy do Amsterdamu.

 

Dojechaliśmy pod wieczór i nie wiedząc gdzie iść noc spędziliśmy w parku. Przy tej okazji również poznałem tamtejszą policję. Ale tym razem mi się udało, to nie mnie spisali tylko moich towarzyszy. Jak na kilka dni to wystarczy, żeby mnie mieli w bazie jednego kraju, a nie wszystkich europejskich.

Nad ranem idąc przed siebie trafiłem do...czerwonej dzielnicy. Nie wiem, jaki instynkt mnie tam pchał, a może wszystkie drogi w Amsterdamie prowadza do tej dzielnicy, że się tam znalazłem.

A skoro już tam byłem to i popatrzyłem, choć niewiele widziałem, bo była 5 czy 6 nad ranem, a wiec zostały tylko te panie, które nikt nie chciał będąc w upojeniu alkoholowym.

 

Chodząc po mieście trafiłem na dworzec kolejowy, bo myśląc logicznie stamtąd musi coś odjeżdżać, gdziekolwiek. Umówiliśmy się z moimi towarzyszami, że ja idę szukać hotelu, a oni pilnują naszych bagaży. A bagaży było sporo, bo jak wiecie jechałem na kilka miesięcy do Londynu, a moi towarzysze to jechali nawet na dłużej. Dopiero, co skończyli studia i w Polsce nic ich nie trzymało.

Znalazłem tani hotel, po promocyjnych cenach w punkcie informacji turystycznej. Facet tam pracujący wytłumaczył mi co i jak, pełna kultura, do dziś wspominam jego miła obsługę. Zadzwonił do hotelu i powiedział, że ja i moim znajomi jesteśmy od niego. Normalnie noc w tym hotelu kosztowała chyba 60 euro, a w promocji była po 15.

W czasie, gdy ja szukałem hotelu, moi znajomi poznali innych ludzi z placu sprzed dworca kolejowego, w tym jakiś Koreańczyków, którzy też nie wiedzieli gdzie, co i jak. Gdy wróciłem do swoich powiedzieliśmy im o tym hotelu i poszliśmy razem. Trochę się zdziwili, że na cenniku była podana inna cena niż ta, o której ja im mówiłem, ale pani w recepcji wytłumaczyła im wszystko.

W zamian za okazaną pomoc dostaliśmy od nich niewielki prezent, karteczkę z jakimś koreańskim znaczkiem.

 

Jeszcze w ten sam dzień udaliśmy się na miasto w poszukiwaniu pracy. Podobnie jak na drugi dzień. Tyle bowiem daliśmy sobie na znalezienie pracy, a jak nie to wracamy do Polski, bo autobus właśnie miał odjeżdżać do Polski w poniedziałek.

Przez weekend intensywnie szukaliśmy pracy, ale się nie udało. I tak oto w poniedziałek udaliśmy się na miejsce, gdzie zatrzymywał się polski autokar. Oczywiście biletu nie mieliśmy i musieliśmy liczyć tylko na łut szczęścia, że będą wolne miejsca. Kasa się kończyła i nie było sensu zostawać dłużej w Amsterdamie.

 

Czekając na autobus poznałem jakiś Polaków, którzy też czekali na autobus, aby nadać przesyłkę do Polski. Zagadałem wiec i o pracę. Okazało się, że jest praca dla budowlańca. A jak przystało na studenta mechaniki i budowy maszyn pracy budowlanej się nie bałem, tym bardziej, że przecież pracowałem na budowie w Anglii.

To poszedłem z nimi na chatę, trochę bojąc się, bo przecież to byli obcy dla mnie ludzie. Ale na alfonsów czy na handlarzy nerkami nie wyglądali, wprost przeciwnie, wyglądali na typowych polskich budowlańców, zatem obawy były trochę mniejsze. Na chacie dowiedziałem się, że będziemy pracowaćprzez Ukraińcadla Holendra, który ma niewielki tartak i firmę budowlaną. W pierwszy dzień właśnie pracowaliśmy w tartaku, a w środę mieliśmy iść na budowę.

Przy czym problem polegał na tym, że miał to być remont kamienicy w samym centrum Amsterdamu, który zamieszkiwali Squatersi.

 

Nimi miał zająć się Ukrainiec, którego wtedy poznałem i jak wynikało z hierarchii był drugim po szefie Holendrze, a wyżej niż moim polscy budowlańcy

Ten Ukrainiec załatwił sowich ziomków „lepiej zbudowanych”. Jeden z nich jak sam mówił miał zająć się od razu pięcioma Squatersami, a my polscy budowlańcy mieliśmy mu tylko drzwi od kamienicy tworzyć, bo były zabite i przykręcone na śrubkach.

Początkowo, badaliśmy teren, kto i jak się tam kreci. Uliczka była w samym centrum, ale, była krótka, wąska i nie było tam żadnych sklepów. Początek uliczki był na głównej ulicy Amsterdamu, a drugi koniec mieścił się na deptaku. Ja stałem i obserwowałem uliczkę z przeciwległego końca tej głównej ulicy, w pobliżu, której mieścił się komisariat policji.

Nasz ukraiński szef postanowił sięgnąć po dodatkowych ludzi i sprzęt. W tej sytuacji

Nie minęło wiele minut a jak spod ziemi, niczym wojownicze żółwie ninja pojawili się ubrani na czarno ludzie w liczbie kilkunastu.

Jest takie powiedzenie za na ludzi kupę i Herkules dupa, ale akurat w tym przypadku ilość szła w parze z jakością. Ludzi ci byli, bowiem ochroniarzami w lokalach, a nasz Ukrainiec, ten co miał brać pięciu na raz, wyglądał przy nich śmiesznie, szczególnie przy 2 metrowym king kongu.

Widząc cale zamieszanie, jak ukraiński mięśniak kompromituje się słownie z Holenderskim king-kongiem, nie trzeba było długo się zastanawiać.

Ponieważ mój punkt obserwacyjny był samodzielny, poszedłem do jednego z polskich budowlańców. Spotkaliśmy się na światłach jak gdyby nigdy nic i ten mi powiedział, że śledzi go jeden z „nich” tych, którzy rozmawiali z Ukraińcem.

Przed drogę rozmawialiśmy jak się pozbyć ogona i wpadliśmy na pomysł, żeby wejść do sklepu.

Jakoś udało nam się go zgubić w ten sposób, a może po prostu on nie był tak zdeterminowany, żeby zlokalizować nas, bo przecież na konkurencyjną mafią nie wyglądaliśmy.

Na drugi dzień po zaspokojeniu swoich przygód poszedłem na dworzec skąd odjeżdżał autokar do Polski.

Tam jeszcze poznałem Polaka, w kowbojskim kapeluszu, który mieszkał w USA przez ponad 10 lat i też go nie wpuścili do Anglii.

Niestety moja chęć poznawania kolejnych ludzi obcych oraz chęć kolejnej przygody była już na wyczerpaniu, zatem nie podjąłem z nim tematu, co dalej robimy i grzecznie wsiadłem do autokaru jadącego do Polski.

martinoff
O mnie martinoff

"Ja, walkę o Wielką Polskę uważam za najważniejszy cel mego życia. Mając szczerą i nieprzymuszoną wolę służyć Ojczyźnie, aż do ostatniej kropli krwi..."

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości